Teenage Mutant Ninja Turtles: Mutants in Manhattan - recenzja

Michał Ostasz
2016/06/06 13:00
0
0

Nie wszystko złoto, co się świeci. TMNT: Mutant in Manhattan musiało się udać, prawda? Niestety, w naszej ulubionej branży nie ma żadnego "musiało".

Teenage Mutant Ninja Turtles: Mutants in Manhattan - recenzja

Seria Bayonetta, MadWorld, Metal Gear Solid: Revengeance, Vanquish - to niektóre z perełek, które w swoim portfolio ma studio założone przez legendarne wręcz trio Mikami-Inaba-Kamiya. PlatinumGames to bez wątpienia jedni z najmocniejszych zawodników w "lidze" hack 'n' slash.

Na wieść o tym, że to właśnie oni biorą się za licencję Wojowniczych Żółwi Ninja wielu graczy nie kryło ekscytacji. Niedawne Transformers: Devastation, które okazały się bardzo przyjemną produkcją tylko dodatkowo rozgrzały atmosferę. Dlatego też łzy spływające po policzkach podczas grania w Mutants in Manhattan są tak gorzkie...

Na wyciągniętej z pudełka płycie niby znajduje się wszystko. Są postacie, poziomy, system walki, scenki przerywnikowe, drzewko rozwoju postaci. Nie ma jednak gry. Dlaczego? W ciągu całej mojej przygody z TMNT nie odniosłem wrażenia, że moje naciskanie w przyciski kontrolera mają wpływ na cokolwiek. Owszem, sterowany przeze mnie żółw biegł w tę stronę, w którą chciałem, a nawet wyprowadzał jakieś ciosy. Kiedy jednak doszło do starć ze sługusami Foot Clanu lub też jednym z dziewięciu bossów, gdzie do walki włączali się sterowani przez konsolę kompani - pozostałe trzy żółwie - to na ekranie za każdym razem rozpętywało się piekło.

Nie wiedziałem, czy w ogóle znajduje się w "młynie", czy też zostałem już znokautowany albo, dzięki wybitnej inaczej pracy kamery, biłem się z powietrzem. Feeria barw i wskaźników połączona z efektami używania combosów skutecznie zasłania wszystko to, co akurat przydałoby się widzieć. To trochę tak, jakbyście podczas prowadzenia samochodu widzieli jedynie kierunkowskazy i skrzynię biegów.

W grze będącej przedstawicielem gatunku hack 'n' slash można pokpić wiele rzeczy, co wbrew pozorom może ujść na sucho. Grafika może być nie najlepsza, a scenariusz do bani niczym wypracowanie piątoklasisty ocenione na "czwórkę na szynach". Kiedy jednak jest coś nie tak z systemem walki, to sytuacja robi się nieprzyjemnie poważna. Tak też jest z Mutants in Manhattan. Co z tego, że mogę korzystać z różnych umiejętności i ataków specjalnych wszystkich czterech żółwi pomiędzy którymi mogę przełączać się w locie, skoro i tak nie wiem, czy sięgają one celu. Sprawy nie ułatwia sztuczna inteligencja zawiadująca zielonymi braćmi. Co najlepsze, nie zamierzam jej tutaj ganić za głupotę. Powiem wręcz, że radzi sobie ona... aż zbyt dobrze.

GramTV przedstawia:

Często podczas przemierzania nudnych, do bólu prostych i brzydkich poziomów zajmowała się ona wszystkimi przeciwnikami. Bywało tak, że żółwie wpadały do pomieszczenia pełnego zbirów. Te, nad którymi pieczę trzymała konsola rzuciły się do walki. Po kilku sekundach wspomnianego już młyna było już po wszystkim. Ja w tym czasie zbierałem rozrzucone znajdźki. Jednego z pierwszych bossów pokonałem po prostu biegając w kółko jako Leonardo. Znany z kultowej kreskówki Bebop zebrał cięgi od Donatella, Michelangelo i Raphaela, którym kilka razy rzuciłem kawałek pizzy służący tutaj za apteczkę.

Skoro walka to jeden wielki chaos, to może chociaż inne elementy gry "dają radę". Odpowiem krótko: nie. Kolejne poziomy to po prostu bieganie po szaroburych dachach i ulicach w poszukiwaniu chętnych do obicia im gęby, którzy okazjonalnie strzegą jakiegoś przekaźnika lub bomby. Tyle. Zapomnijcie o ciekawych sekcjach platformowych, łamigłówkach lub etapach, w których trzeba byłoby się skradać. Niby można zrobić niczego nie świadomemu przeciwnikowi atak z zaskoczenia, ale nawet jeśli się nie powiedzie, to wystarczy odbiec kawałek dalej, a trójka kompanów zrobi z nim porządek. I tak przez... cztery godziny, które wystarczą, aby zobaczyć napisy końcowe.

Czy "gra" ma w takim razie jakiekolwiek plusy? Superlatyw można doszukiwać się wyłącznie w sferze technicznej. Chwalę to, że Mutants in Manhattan nie musiałem instalować na dysku konsoli. Po prostu włożyłem płytę do czytnika i zagrałem. Zupełnie jak za dawnych czasów. Dobrą robotę odwalili także dźwiękowcy i kompozytorzy muzyki. Ścieżka dźwiękowa brzmi niczym z tytułu arcade z lat 90. - w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Z kolei podczas walki z głośników pobrzmiewają metalowe utwory. To trochę dziwne, ale pasuje do wszechobecnego chaosu. Na plus zaliczam także scenki przerywnikowe, które ogląda się dobrze. Głosy pasują do postaci, a żarty stoją na odpowiednio niskim poziomie.

Szkoda tylko, że całości zabrakło jakiejś bardziej porywającej fabuły. W Mutants in Manhattan znów mamy odgrzewany motyw połączenia sił Shreddera i Kranga. Widzieliśmy to już setki razy - i to w lepszym wydaniu - w kreskówce. Ostatnią zaletą jest fakt, iż grze nie można odmówić płynności. Jest też wolna od bugów i glitchy. Przynajmniej tyle.

Już wiecie, że do Mutants in Manhattan lepiej się nie zbliżać. Może jednak "żółwie" byłyby do pogrania, gdyby całość można było ukończyć razem z kumplem? Pewnie tak, tylko po kanapowym co-opie, który mógłby uratować tę produkcję nie ma tu ani śladu...

4,0
Lepiej kupcie sobie pizzę...
Plusy
  • nie trzeba jej instalować
  • wolna od glitchy
  • scenki przerywnikowe
  • mimo wszystko to Wojownicze Żółwie Ninja
Minusy
  • system walki
  • nudne poziomy
  • AI kompanów
  • powtarzalność
  • chaos na ekranie
  • brak kanapowego co-opa
Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!