Powrót gwiezdnego lisa - recenzja Star Fox Zero

Jakub Zagalski
2016/04/26 14:15
0
0

Star Fox Zero postawił na różnorodność, rewolucyjne sterowanie i nostalgię, tworząc mieszankę, której wiele brakuje do ideału.

Powrót gwiezdnego lisa - recenzja Star Fox Zero

Reinterpretacja klasycznego hitu Star Fox 64 (znanego w Europie jako Lylat Wars) dokonana wspólnymi siłami przez Nintendo i Platinum Games brzmi jak ziszczenie marzeń rzeszy fanów. I chociaż Star Fox Zero faktycznie zabrał mnie w nostalgiczną podróż do czasów „trójzębnych padów” i Rumble Paków, serwując masę nawiązań do gry sprzed prawie dwóch dekad, to jednak nowa odsłona przygód Foxa McClouda ma zbyt wiele wad, by rekomendować ją w ciemno jako kolejny świetny exclusive na Wii U.

Star Fox Zero nie jest klasycznym remakiem gry z Nintendo 64, ale obie gry łączy mniej więcej taka sama relacja, jaka wystąpiła między Nową nadzieją i Przebudzeniem Mocy. Niby dwa zupełnie inne filmy, jednak gołym okiem widać wspólny mianownik, powielanie pomysłów i odtwarzanie pewnych scen w zmienionych okolicznościach. W nowej grze Nintendo/Platinum Games mamy więc znowu do czynienia z grupą antropomorficznych asów przestworzy pod wodzą nieustraszonego Foxa McClouda, którzy walczą z Androssem i jego potężną armią próbującą przejąć władzę w systemie Lylat.

Fox, Falco, Peppy i Slippy wyruszają do boju w swoich kosmicznych myśliwcach, Arwingach, biorą udział w serii niebezpiecznych misji, by w ostatniej walce stanąć oko w oko z wielkogłowym Androssem. Jeżeli graliście w Lylat Wars na Nintendo 64, to poczujecie się jak w domu, gdyż mnóstwo motywów, planet, bohaterów i pojazdów nawiązuje wprost do tamtej rewolucyjnej produkcji, która jako pierwsza wykorzystywała system wibracji dostarczany przez opcjonalny Rumble Pak. Pamiętacie to ustrojstwo podczepiane od spodu do kontrolera?

Star Fox Zero jest wierne korzeniom serii i nadal mamy do czynienia z trójwymiarowym SHMUP-em, w którym, w zależności od misji, toczymy bój w powietrzu/kosmosie lub na lądzie. Podstawowym narzędziem pracy Foxa i jego kompanów pozostaje Arwing – zwrotny myśliwiec, którym możemy robić kultowe beczki i zasypywać wrogów strzałami z dział laserowych. W jednej z pierwszych misji Arwing zyskuje umiejętność transformowania się w dwunożny pojazd, zdolny do walki na lądzie i pozwalający docierać do wąskich tuneli, wnętrz stacji kosmicznych etc. Kolejną zabawką jest czołg Landmaster, który później występuje również w latającej wersji, a także zupełna nowość, czyli Gyromaster. Wolny śmigłowiec przypominający drona, posiadający na wyposażeniu zdalnie sterowanego robota.

Każdy pojazd jest przypisany do konkretnej misji, dzięki czemu w Star Fox Zero trudno narzekać na nudę, kiedy po kosmicznym pojedynku na pokładzie Arwinga przesiadamy się do czołgu i przemierzamy powierzchnię mroźnej planety, a następnie lądujemy w samym sercu pustyni. Twórcy zadbali o to, by akcja trzymała w napięciu i by na każdym kroku czekało na gracza nowe zaskoczenie. Niestety Star Fox Zero pod względem tempa akcji nie dorównuje flagowym produkcjom Platinum Games pokroju Bayonetty czy Vanquisha. Nowy Star Fox bywa szybki i efektowny, jednak nie brakuje również poziomów żmudnych i nudnych. Najlepszym tego przykładem jest sterowanie Gyrowingiem i pseudo-skradankowe misje, w których powinno się unikać świateł reflektorów i robostrażników. A głównym zadaniem jest zhakowanie kilku terminali za pomocą robota spuszczanego na lince. Średnio udane są również poziomy dedykowane pojazdom naziemnym. Co prawda jest w nich więcej akcji, strzelania i wybuchów, jednak całą przyjemność zabija sterowanie, któremu trzeba poświęcić sporo czasu i uwagi, by nie patrzeć na Star Fox Zero z niechęcią.

Sposób sterowania jest bowiem największym novum w grze stworzonej na Wii U i wykorzystującej wyjątkowe możliwości kontrolera. Nowe rozwiązania to zarazem nowa jakość jak i powód do frustracji, gdyż całość opiera się na ciekawym, acz nie do końca wygodnym sposobie ukazywania akcji na dwóch ekranach jednocześnie. W domyślnym ustawieniu na ekranie telewizora widzimy nasz pojazd w TPP, czyli starfoksowy standard. Jednocześnie na GamePadzie mamy podgląd na widok z kokpitu. Twórcy wymyślili sobie, że gracz powinien naprzemiennie zerkać na telewizor (sterowanie pojazdem) i na ekran wmontowany w kontroler (celowanie), ponieważ teoretycznie widok z kokpitu jest wygodniejszy przy celowaniu i strzelaniu, które nota bene wykorzystuje sterowanie ruchowe. Oznacza to, że celownik widoczny na ekranie porusza się wraz z wychyleniami pada, co nawet po kilku godzinach zabawy nie sprawia wrażenia intuicyjnego i w stu procentach wygodnego.

Machanie GamePadem często skutkuje znikaniem celownika z pola widzenia, co należy korygować wciśnięciem gałki. Jak nie trudno zgadnąć, szukanie i „zerowanie” celownika w ferworze walki może być bardzo kłopotliwe. Na szczęście namierzanie wrogów nie musi się odbywać z aptekarską precyzją, gdyż po wciśnięciu i przytrzymaniu przycisku „ognia” celownik sam znajduje najbliższego wroga i posyła w jego kierunku nakierowany pocisk. Nie zmienia to jednak faktu, że przez około pięć godzin potrzebnych do ukończenia podstawowych misji trzeba się nauczyć nowego sposobu celowania i przyzwyczaić się do częstego zerkania na mniejszy ekran. W innym przypadku walki z niektórymi bossami będą bardzo nerwowe i frustrujące – nie ze względu na poziom trudności, ale przez niepotrzebną walkę ze sterowaniem. Poza tym bywają momenty, gdy widok na GamePadzie zawiera cenne wskazówki, na przykład zdradzające słabe punkty bossa. Szczególnie istotne jest to w finałowej walce z Androssem.

GramTV przedstawia:

Ciekawym rozwiązaniem jest stworzenie trybu kooperacji, w którym jeden gracz dzierżący GamePada przejmuje rolę strzelca, zaś drugi, wyposażony w kontroler bez ekranu, steruje pojazdem patrząc na obraz w telewizorze. Ma to oczywiście swoje minusy, ale stanowi miły dodatek i zaspokaja potrzebę wspólnego grania. Zwłaszcza z osobą, która nie ma na co dzień styczności z padem i będzie mogła tutaj namierzać wrogów intuicyjnymi wychyleniami.

Star Fox Zero da się przejść bez patrzenia na GamePada, jednak gra na każdym kroku nas do tego zniechęca. Ma to swoje dobre strony, ponieważ wychyleniowe celowanie z kokpitu bywa przyjemne i dodaje zabawie fajnego charakteru, jednak naprzemienne patrzenie na dwa ekrany potrafi zmęczyć i czasami po prostu przeszkadza. Aby przekonać graczy do swojego pomysłu twórcy przygotowali serię misji treningowych, które uczą poruszania się poszczególnymi pojazdami. Ale nawet ten zabieg nie sprawił, że czerpałem wielką przyjemność siedząc za sterami czołgu czy nieszczęsnego drona z podczepionym robotem. Doceniam inwencję developerów i stawianie na różnorodność, ale jak na mój gust Star Fox Zero powinien bazować na Arwingu, a pozostałe wehikuły traktować jako ciekawostkę lub opcjonalne zabawki.

Latanie za sterami myśliwca jest bowiem kwintesencją Star Foxa i żaden czołg czy robostruś nie jest w stanie mu dorównać. Podniebne walki „na szynach” lub w trybie otwartej przestrzeni, gdy możemy się swobodnie poruszać po fragmencie kosmosu/atmosfery, sprawiają najwięcej radości. Z głośnika dobiega kultowe Do a barrel roll, możemy robić pętlę, by usiąść na ogonie ścigającego nas przeciwnika, albo przeciskać się przez wąskie przesmyki, przechylając Arwinga o 90 stopni. Star Fox Zero zapewnia mnóstwo emocji i niezapomnianych widoków (vide skrót prowadzący na planetę Venom), zwłaszcza graczom, którzy darzą sentymentem grę z Nintendo 64. Osoby przyzwyczajone do współczesnych exclusive'ów na Wii U mogą kręcić nosem na momentami oszczędną oprawę graficzną i modele pojazdów z poprzedniej epoki. Trudno powiedzieć, czy to celowy zabieg nawiązujący do korzeni, ale wiele elementów świata przedstawionego sprawia wrażenie, jakby pochodziły z innej epoki. Powtarzalni przeciwnicy nie zachwycają bogactwem detali, podobnie jak toporna i surowa architektura czy potężne statki kosmiczne, biorące udział w widowiskowych bitwach.

Star Fox Zero robi wszystko, by wprowadzić do serii nową jakość (sterowanie, jeszcze więcej pojazdów niż zwykle), a zarazem tkwi po same uszy w przeszłości i gra na strunach nostalgii. Jako miłośnik Lylat Wars z uśmiechem na twarzy obserwowałem i słuchałem wszystkich nawiązań do korzeni serii, a jednocześnie męczyłem się ze sterowaniem i nie mogłem przeboleć charakteru niektórych poziomów. Po dwóch wieczorach spędzonych przy grze i spotkaniu się z Androssem oko w oko, miałem do Star Fox Zero stosunek ambiwalentny. Uwielbiałem latać Arwingiem, ale krew mnie zalewała na myśl o kolejnej walce z bossem, któremu musiałem stawić czoła za sterami w czołgu.

Star Fox Zero nie ma zadatków na bycie kolejnym system-sellerem dla Wii U, ale zdecydowanie nie jest to również przeciętniak. Przyzwyczajając się do sterowania i godząc na pewne obowiązkowe elementy nowa odsłona przygód Foxa McClouda i jego zwierzęcej eskadry zapewni masę świetnej zabawy, gdyż ukończenie głównego wątku to dopiero początek. Na odkrycie czekają bowiem nowe przejścia i planety, a każda z nich obfituje w skarby do zgarnięcia. Pozycja obowiązkowa dla miłośników starej szkoły bez awersji do sterowania ruchowego.

PS. W skład wersji recenzenckiej Star Fox Zero nie wchodziła gra Star Fox Guard – samodzielna produkcja z gatunku tower defense, która miała być dodawana do sklepowej wersji i jest do kupienia w eShopie.

7,0
As przestworzy nie wykonał czysto wszystkich akrobacji.
Plusy
  • Nawiązania do klasyki
  • sporo do odkrycia
  • dynamiczne walki
  • ciekawa kooperacja
Minusy
  • Sterowanie ma więcej minusów niż plusów
  • powinno być więcej Arwinga kosztem innych pojazdów
  • oprawa graficzna nie zachwyca
Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!