Mission Impossible: Rogue Nation - recenzja filmu

Kamil Ostrowski
2015/08/08 11:00
1
0

Najnowszy film z Tomem Cruisem w roli głównej to najśredniejszy ze średniaków, który doskonale zabija czas i wypada z głowy minutę po wyjściu z kina.

Mission Impossible: Rogue Nation - recenzja filmu

Nie mam nic przeciwko mało ambitnemu kinu akcji. Jest dokładnie przeciwnie - uwielbiam pościgi, bijatyki, podróże z jednego egzotycznego miejsca w drugie, drętwe intrygi i przewidywalne zwroty akcji. Mimo wszystkich wad łykam kolejne filmy Marvela (które zawładnęły kinem akcji w ostatnich latach), a nawetnie wystarczająco, aby dobrze się bawić. Transofrmersy, kolejne ataki na Los Angeles, Nowy Jork, a nawet takie wynalazki jak indonezyjski The Raid (serdecznie polecam). Warunkiem jest, żeby film był zrobiony z pomysłem i z tak zwaną "lekką ręką". Niestety w przypadku nowego Mission Imposible pomysłu nie ma w ogóle, a zręczność w prowadzeniu filmu występuje w ilościach śladowych - akurat w takim natężeniu, żeby nie przysypiać w fotelu, ale nie wystarczającym, aby dobrze się bawić.

Mission Impossible: Rogue Nation fabularnie jest proste jak konstrukcja cepa, a klisza na podstawie której zbudowano historię powinna pojawiać się już tylko w podręcznikach dla młodych filmowców - oto bowiem najlepszy agent jakiego widziało IMF ("Impossible Mission Force" - fikcyjna komórka wywiadu amerykańskiego) zostaje wyjęty spod prawa wraz z likwidacją jego wydziału. Powód? Sieje zbyt dużo chaosu, a agenci działają bez oglądania się na protokoły krępujące ręce pozostałych jednostek. Oczywiście Ethanowi Huntowi usunięcie się gruntu spod nóg niewiele przeszkadza, w końcu musi wykonać ostatnią misję - zlikwidować "Syndykat". Czym jest ów "Syndykat"? Jeżeli wierzyć trailerowi i wypowiedzi jednego z bohaterów, jest to "anty-IMF", czyli niezależna komórka wywiadowcza, która działa wedle własnego uznania. Żeby być całkiem szczerym, to nie widzę zbyt wielu podobieństw, bo przeciwnik działa w ukryciu, subtelnie, podczas gdy Ethan Hunt wraz z ekipą ma reputację wkraczania do akcji z hukiem i siania zamętu. No, ale nie czepiajmy się szczegółów, mamy przecież taką piękną parabolę, prawda?

Wraz z rozwojem wydarzeń oczywiście pojawiają się tytułowe "misje niemożliwe". Tu się trzeba włamać, tam zinfiltrować, w innym przypadku porwać. Do wykonania tych elementów filmu nie mogę się przyczepić. Parę razy nawet wstrzymałem oddech podczas bardziej widowiskowych fragmentów, co zdarza mi się w czasie oglądania kina akcji coraz rzadziej. W czasie scen akcji z kolei dają czasami o sobie znać umiejętności ekipy tworzącej film - zwłaszcza reżysera, Christophera McQuire'a, który już wcześniej współpracował z Tomem Cruisem przy nie jednej okazji. Momentami nawet daje się odczuć "lekkość" o której mówiłem na początku tekstu.

GramTV przedstawia:

Problemem Mission Impossible jest niestety absolutne średniactwo warstwy fabularnej, mizerna chemia między aktorami, niedociągnięcia pędzla przy odmalowywaniu arcywrogów, a wreszcie poczucie bolesnego deja vu. Miałem nieodparte wrażenie, że oglądam Skyfall w wersji dla nieco młodszego odbiorcy. Nawet arcyzłoczyńca wydaje się być zmiękczoną wersją Raoula Silvy.

Jeżeli spojrzymy na Rogue Nation z przymrużeniem oka, może nam się zdawać, że jest tutaj wszystko, co składa się na udany film akcji - krajobrazy zmieniające się jak w kalejdoskopie, widowiskowe sceny akcji, pościgi, obowiązkowe wątki romantyczne i elementy komediowe. Sęk w tym, że brakuje w tym chociażby krztyny oryginalności. Sytuację ratują tylko doświadczeni aktorzy, którzy prezentują przyzwoitą formę. Przyzwoitą, bo w żadnym wypadku nie wspinają się na wyżyny swoich umiejętności. Przed szereg wychodzi tylko Simon Pegg jako Benji Dunn, ale nawet on stawia tylko parę drobnych kroczków, po czym znika z ekranu na dłuższy czas, ustępując miejsca nudnemu wątkowi głównemu z jego mało sensownym ciągiem przyczynowo-skuktowym i bezbarwnym Tomem Cruisem.

Mission Impossible: Rogue Nation to, mimo ogromnego budżetu i realizacji na wysokim poziomie, to film idealnie średni. Za dobry, żebym śmiertelnie się nudził, ale nie dość dobry, żebym autentycznie się bawił. Nie ziewałem, ale zerkałem na zegarek. Fabułę śledziłem, ale z równą pasją porównywałem wielkość kolejnych kawałków popcornu. Facebooka nie sprawdzałem, chociaż mnie ciągnęło, ale to nie wypada. Jeżeli musicie iść na coś do kina i zabraknie Wam już opcji, to w ostateczności możecie zabić półtorej godziny nowym filmem z Tomem Cruisem. Jeżeli jednak stoicie przed wyborem, macie jakąś alternatywę, to Mission Impossible: Rogue Nation odradzam. Możecie spokojnie poczekać na seans nawet tych kilka lat, kiedy to film wyemitują na TVNie czy w Polsacie.

Komentarze
1
kerkas
Gramowicz
20/08/2015 09:19

Idąc na seans Mission Impossible: Rogue Nation dostajemy widowiskowy film akcji który nie nudzi ani przez minutę.I zgodnie z tytułem filmu dostajemy to co niemożliwe, warto zobaczyć film w kinie dla kolejnych kaskaderskich popisów, w następnym filmie z serii Tom Cruise będzie zapewne skakał z pokładu wahadłowca :).