Recenzja Wyspy psów, czyli hołdu dla czworonogów w sosie teriyaki

Kamil Ostrowski
2018/04/25 15:30
1
0

Bezgraniczna miłość do najlepszego przyjaciela człowieka i bezgraniczna fascynacja Japonią – oto nowy film Wesa Andersona.

Recenzja Wyspy psów, czyli hołdu dla czworonogów w sosie teriyaki

Wyspa psów to film przewrotny, uroczy i mądry, na to wszystko na wielu płaszczyznach. Już sam tytuł stanowi pewnego rodzaju grę, bowiem w oryginale nazywa się on Isle of Dogs, które szybko przeczytane łatwo jest pomylić z „I love dogs” (ang. „kocham psy”). W gruncie rzeczy dużo mówi to zarówno o nastawieniu reżysera, producenta i scenarzysty w jednym, czyli o Wesie Andersonie. Psy są tu głównymi bohaterami, tematem przewodnim, tłem i inspiracją w jednym.

Oś fabuły prezentuje się następująco. W niedalekiej przyszłości na terenie miasta Megasaki szaleje swoista psia grypa. Populacja czworonogów wymyka się spod kontroli, a pupile stają się zdezorientowane i nieco agresywne. Kobayashi, burmistrz miasta wywodzący się ze starożytnego rodu kociarzy, z poparciem tłumu wprowadza drastyczne środki zapobiegawcze. Wszystkie psy mają być deportowane na tytułową Wyspę Psów, która służy megamiastu również za wysypisko śmieci. Z dala od ludzkich siedzib psy jeszcze bardziej dziczeją, ale przede wszystkim borykają się z problemami… tęsknoty za posiadaniem ludzkiego pana. Po pół roku obowiązywania kwarantanny na wyspie rozbija się mały samolot na pokładzie którego znajduje się Atari, adoptowany syn burmistrza Kobayashiego, którego ukochany pies-ochroniarz został zesłany w pierwszej kolejności. Na wyspie natrafia na grupkę psów, które postanawiają pomóc dwunastolatkowi w realizacji trudnej misji.

Co dalej robi Wes Anderson, którego charakterystyczny styl wyziewa z każdego kadru i każdej klatki animacji? Zabiera nas w prostą, urokliwą podróż, będącą tłem dla opowieści o przyjaźni. Nic bardziej prostszego. Robi to jednak w sposób lekki, zabawny i przyjemny. Wierzch tego dzieła posmarowany jest natomiast bardzo grubą warstwą lukru z miłości do psów i posypany okruszkami z japońszczyzny. Dosyć trafnie wydźwięk Wyspy Psów określono jako „fetyszyzację Japonii z punktu widzenia przedstawiciela kultury zachodnioeuropejskiej”. Osobiście nie widzę w tym nic złego, powiem więcej – mam wrażenie, że reżyser bardzo dobrze rozłożył akcenty i uderzył w te struny miłośników Japonii, w które należało uderzyć, aby nie narazić się na bałwochwalstwo. Z drugiej strony mamy miłość do psów i znów – po seansie widz zdaje sobie w pełni sprawę z tego, jakim maniakiem czworonogów jest twórca, aczkolwiek w żadnym stopniu nie przeszkadza to w seansie i nie wypacza obrazu. Bardzo sprawne balansowanie na granicy autoironii.

Wyspa psów to bardzo ciepły film. W pewien sposób, aczkolwiek wyraźnie samoświadomy, pozostaje też niewiarygodnie infantylny. Ponieważ jednak reżyser na wielu płaszczyznach daje widzowi poznać, że jest świadom swoich ograniczeń, uwarunkowań i przyjęcia pewnej konwencji, tak więc infantylizm łykamy bez popitki, traktując dzieło w kategoriach rozrywki „ku rozgrzania serc”. Co z tego, że postaci są bardzo proste? Komu wadzi deus ex machina napędzająca fabułę? Czy gorzej ogląda się film absolutnie wypruty z cynizmu?

GramTV przedstawia:

Zanim przejdę do podsumowania, muszę się z czegoś zwierzyć. Będę z Wami zupełnie szczery – Wyspa Psów nie jest pozbawiona dosyć poważnej wady. Momentami film nieco się dłuży, jakby twórcom zabrakło odrobiny „pary”, która pozwoliłaby wycisnąć więcej z poszczególnych wątków i zakrętów fabularnych. Troszkę szkoda.

Dla porządku dodam jeszcze, że głosy poszczególnym postaciom podkładały absolutnie topowe sławy, stąd „gra aktorska” jest na wybitnym poziomie. Wes Anderson ma jakiś rodzaj magnetyzmu, który przyciąga głośne nazwiska, tworząc filmy raczej budżetowe (Grand Budapest Hotel kosztował zaledwie 25 milionów dolarów). W przypadku Wyspy Psów swoich głosów użyczyli m.in. Bryan Cranston, Edward Norton, Bill Murray czy Scarlett Johannson. Oczywiście dają radę.

Wyspa psów nie porywa, nie takie jest zresztą jej zadanie, aczkolwiek ciężko jest się oprzeć jej urokowi. Trzeba przy tym zaznaczyć, że zdecydowanie najlepiej przemówi do serc i rozumów osób lubiących nietypowe animacje, miłośników psów i wielbicieli szeroko pojętej kultury japońskiej. W zależności od konfiguracji powyższych warunków indywidualna ocena nowego filmu Wesa Andersona może się wahać od 6/10 do 9/10. Ja spełniam wszystkie powyższe warunki, wobec czego bardzo mi się podobało, nawet jeżeli momentami lekko się nudziłem.

Komu spodoba się Wyspa Psów? Wszystkim miłośnikom japońszczyzny i tym graczom, którym podobał się fakt posiadania psiego kompana w Call of Duty: Ghosts.

Komentarze
1
Usunięty
Usunięty
25/04/2018 23:05

Popracujcie nad tytułami, bo jak to czytąłem myslałem, ze chodzi o mordowanie psów i robienie z nich sajgonek (w teriyaki) :) Chyba za dużo petycji nt. chińskich festiwali podpisywałem.