Popkultura w hołdzie dla popkultury - felieton z cyklu Kodowanie Popkultury

Łukasz Wiśniewski
2018/04/07 22:15
1
0

Ernest Cline napisał książkę Ready Player One, odwołującą się do epoki największej twórczej aktywności reżysera jej ekranizacji, Stevena Spielberga. We must go deeper...

Jest rzeczą dosyć normalną, że twórcy popkultury zakładają, iż ich odbiorcy wychowali się na tej samej paszy, co oni. Z tego powodu zaszywają w swych dziełach pewne odniesienia, czytelne zwłaszcza dla geeków czy nerdów. Ile potem jest zabawy, gdy w gronie pożeraczy popkultury siedzimy i próbujemy się zaskoczyć tym, co udało nam się wykryć podczas lektury, seansu, czegokolwiek… Bywa, że pewne elementy są wręcz dziedziczone przez kolejne dzieła, albo… twórca zaszywa coś, co jest nawiązaniem do czegoś zawierającego również liczne nawiązania. Taka popkulturowa incepcja - musimy podążać głębiej i głębiej. Zresztą poprzednim zdaniem powołałem się na film Christophera Nolana Incepcja, który sam z siebie był kopalnią odniesień.

Popkultura w hołdzie dla popkultury - felieton z cyklu Kodowanie Popkultury

Ostatnio miałem okazję czytać brawurowy cykl Marcina Podlewskiego Głębia (już niedługo finalny tom). Miałem wrażenie, że ta space opera to fantastyka adresowana przede wszystkim do fanów fantastyki. Na dodatek lokalnych, bo drobnego hołdu względem komiksów Funky Koval nie odczyta nikt poza nami… Swoją drogą to właśnie przykład odniesień do dzieła pełnego odniesień. Z wykorzystanych przez Marcina toposów gatunkowych można by urządzić sporą wystawę muzealną. Nic nie pojawia się jednak jako droga na skróty, nic nie jest zawłaszczeniem czyichś pomysłów. To nieustająca zabawa geeka z tym, na czym się wychował. Plus sporo własnych wizji. Kolega Podlewski nie jest tu zresztą wyjątkiem, robią to wszyscy. Przecież cały cykl Honor Harrington Davida Webera rozpoczął się jako wariacja na temat Horatio Hornblowera C.S. Forestera - autor sam się do tego przyznaje w wywiadach, swoje na ten temat z nim zresztą przegadałem kilka lat temu. Ian Anderson i Vangelis stworzyli kultową płytę The Friends of Mister Cairo, której tytułowy, dwunastominutowy utwór jest hołdem dla dawnego kina gangsterskiego. Do tego albumu nie raz odwoływali się potem inni twórcy... Skotro jesteśmy na sekundę przy muzyce: w hip-hopie sięga się wręcz po gotowe fragmenty utworów, w formie sampli.

Czy taki nieustający recykling w popkulturze jest czymś szkodliwym? Jak zawsze wszystko zależy od autora, bo w sumie całość twórczości artystycznej polega na ponownym podejmowaniu pewnych wątków. Nie raz w różnych felietonach wspominałem, że gdyby za główny wyznacznik postawić oryginalność, po Szekspirze nie wolno już snuć opowieści. Tyle że to podejście anglosaskie, ortodoksi powiedzieliby, iż ów anglosaski dramaturg-celebryta wszystko zerżnął z tragedii greckich. W tym momencie zaś najlepiej byłoby odpowiedzieć, że starożytni mistrzowie teatru pomysły bezczelnie podbierali Homerowi. Z tego by zaś wynikało, że dowolną twórczość z ponad dwóch i pół tysiąclecia kultury należy wywalić do kosza, bo wtórna.

Tak naprawdę cały nasz dorobek kulturowy to kolejne podejścia do tych samych podstawowych tematów w poszukiwaniu czegoś więcej, innej wersji. Twórcy gier w zasadzie są pod tym względem niemalże wzorcem z Sevres: ich ciągłe iterate, iterate, iterate w ramach jednego dzieła oddaje naturę całej ludzkiej twórczości: próbujmy, za którymś razem osiągniemy coś więcej. W sumie nie tylko na poletku kultury, to motor cywilizacji. Dlatego sam jestem jak najdalszy od rzucania kamieniami wtórności w twórców. Inaczej musielibyśmy pogrzebać większość tekstów kultury. Jasne, czasem ktoś dosłownie zżyna z kogoś i mogę mu życzyć jak najgorzej, czyli… aby nie znalazł odbiorców.

GramTV przedstawia:

Bardzo rzadko zdarza się jednak twórca, który swe dzieło w całości zadedykuje popkulturze. Dlatego powieść Ready Player One Ernesta Cline’a należy zaliczyć do fenomenów. No dobra, zgadzam się, że literacko nie jest to “Dzieło” z dużej litery, ale ma wartość emocjonalną nie do przeoczenia. Autor większość swojej powieści upakował już nie toposami, ale dokładnymi odniesieniami. Dla geeków z jego pokolenia (czyli i mojego, jest zaledwie dwa lata starszy) jest to podróż sentymentalna po wszystkim, co dała nam swego czasu popkultura. Na swój sposób Ernest Cline przełamał barierę niemal równie wielką, jak Andy Warhol, gdy postanowił sportretować puszki zupy. Okazało się, że ma odbiorców zarówno we własnym pokoleniu, jak i wśród… ich dzieci. Bo jeśli jesteś geekiem, to masz dzieci (złośliwość względem nerdów lekko memetycznie zamierzona) i wpajasz im to, co kochasz. Dzieci moich znajomych raczej rozpoznają motor z Akiry, nawet jeśli ich rodzicom nie udało się zaszczepić miłości do tego anime. Dalej docenią obecność tego konkretnego jednośladu w Player One (bo “ready” jakoś zniknęło z polskiego przekładu). Za to pokolenie “na zakładkę” (moi fandomiccy rówieśnicy ciut późno poszli w prokreację) będzie miało problem. Bo to nie ich bajka.

O ile co do wartości artystycznych powieści Ernesta Cline’a można mieć wątpliwości - bo to świetne czytadło przywołujące sentymenty z młodości - to już film ma na pokładzie ciężką amunicję. Świetna realizacja, solidnie dobrani aktorzy i milion monet wydanych na efekty specjalne. Film Player One ogląda się z wyłączonymi ośrodkami analitycznymi, zresztą i tak scenariusz jest lepszy niż w większości blockbusterów (nie to, żeby to był sam z siebie powód do dumy). W kinie, przytłoczony potęgą systemu IMAX, nie wiedziałem, gdzie śmigać oczami. Tak, zauważyłem sierżanta ze StarCrafta i wojaków z Halo tudzież dziesiątki innych nawiązań. Wiem też, że nie wyłapałem wszystkiego, czekam na błękitną płytkę, by sobie klatka po klatce przeglądać społeczność graczy w OASIS i wyszukiwać popkulturowe tropy. Nawet, jeśli Spielberg nie wywalczył praw do Gwiezdnych Wojen, to i tak elementy tego uniwersum są wspominane. Oto prawdziwy pomnik popkultury.

Pomnik zasłużony, bo już całe pokolenia wychowały się na bohaterach stworzonych przez masową kulturę. Mam też silne przeświadczenie, oparte na osobistych obserwacjach, że krótsza droga prowadzi od dowolnej masówki do prawdziwych tekstów kultury niż poprzez próby rzucania odbiorcy na głęboką wodę. To właśnie nawiązania sprawiają, że ktoś jednak zacznie szukać Szekspira. Bo chce zaimponować tym, że rozpoznaje i wie, skąd dany motyw. Teatru może się boi na starcie, ale teatr w kinie (retransmisje) już nie boli. Potem zaś nie boli sam teatr. Wiecie jak jest: musimy iść głębiej, prawda?

Komentarze
1
wolff01
Gramowicz
08/04/2018 11:42

Sam jestem świeżo po seansie, w kinie IMAX. Mam podobne odczucia jak autor. Dobry tekst.

Dodam jedynie, że jak dla mnie był to film solidny. Nie wybitny, ale nie zawiódł. Parę lat temu zapewne bym sie nim strasznie podniecił. Teraz niestety złapałem sie na zbyt dużym czepialstwie, może wynikającym z wieku: np. wątek w "realu" to momentami już taka "familijna" wręcz naiwność filmów Spielberga, a skoro jesteśmy 25 lat do przodu, to czemu po ulicach jeżdzą "dzisiejsze auta", a miasta wygldają dziwnie znajomo (ale to akurat mogła być też konwencja, kiedyś tak kręcono filmy "o przyszłości") itd. Chociaż hasło z początku filmu "w którymś momencie przestało nam zależeć" zabrzmiało zaskakująco niepokojąco...

Przy tak rozległym temacie jak popkultura trudno jest zadowolić każdego. Ktoś będzie uważał, że zabrakło bohatera X, że można było dobrać inny utwór muzyczny lub nawiązać do innego geekowego filmu. Ale uważam że nikt nie mógł lepiej nakręcić tego filmu niż Steven Spielberg, a np. scena wyścigu wbiła w fotel.