Kooperacja po piracku. Graliśmy w betę Sea of Thieves, arrrr!

Sławek Serafin
2018/02/19 10:30
1
0

Będzie przebój, czy przybój, którego fala wyrzuca zwłoki na plażę?

Rozdarty jestem, jak żagiel w sztormie, takiej solidnej jedenastce w skali Beauforta, nie jakimś tam wiaterku dla szczurów lądowych. Rozdarty, bo Sea of Thieves to jest gra kooperacyjna pomyślana w genialny sposób. Nie wiem, czy nie najlepszy z tych, które do tej pory miałem okazję brać abordażem. Z drugiej burty jednakowoż, łajba ta piracka jest nader zwinna, piękna i ma wysoką morską dzielność, ale… pustki w ładowni. Dosłownie. Nie ma łupów. Dla prawdziwego psa morskiego to potwarz, siarczysty policzek wymierzony w tę stronę twarzy, na której jest opaska na oko, więc nieuczciwy, bo niespodziewany. Arrrr. Ale takie zrezygnowane.

Kooperacja po piracku. Graliśmy w betę Sea of Thieves, arrrr!

Rare to solidna firma ze stajni Microsoftu i wszyscy byli podekscytowani, gdy pokazano pierwsze zapowiedzi Sea of Thieves. Wyglądało znakomicie, bardzo ciekawie i w ogóle. Tyle, że do tej pory Rare robiło rzeczy świetne, ale niekoniecznie nastawione na rozgrywkę sieciową. I dlatego oprócz wspomnianych przebłysków geniuszu mamy w tej produkcji wielkie potknięcia… To znaczy, dobra, może to nie są jakieś dramatyczne wpadki, wiecie? Ja się mogę mylić. Tyle, że… no… mimo tego, że jest to gra fantastycznie pomyślana, to w ogóle nie mam najmniejszej ochoty w nią grać. Doceniam koncepcję, ale… no nie, nie chce mi się ani trochę. I to mi każe domniemywać, że kurs przyjęty przez producentów nie jest najszczęśliwszy i zawiedzie ich raczej na zdradliwe wody trójkąta bermudzkiego, a nie na wyspy szczęśliwe.

Sea of Thieves perfekcyjnie trafia w samą dziesiątkę idei kooperacji. Tego nie da się grze odmówić. W porównaniu z nią wszystkie inne tego typu zabawy wydają się być wymuszone siłowo i pozbawione sensu. A osiągnięto to za pomocą jednego prostego zabiegu. Dano nam łajbę i zmuszono do tego, żebyśmy byli załogą. Krypa ma żagle, które trzeba refować i do wiatru nastawiać. Ma koło sterowe, ma kabestan i bocianie gniazdo. I stół z mapą do nawigacji w kajucie na dole. Działa też ma oczywiście wraz z beczkami wyładowanymi żelaznymi kulami. Będzie też mieć dziury w kadłubie, jeśli ktoś wymyśli sobie, że do nas postrzela… No, możemy też się wrąbać na rafę, która nam zdemoluje statek, ale to trochę wstyd jest, nie? Więc przyjmijmy, że dziury będą tylko od wrażego ognia. I te dziury trzeba załatać deskami. A i dobrze by było, żeby ktoś w tym czasie wiadrem wybierał wodę i za burtę wylewał. No załoga musi być.

I to jest w Sea of Thieves przepiękne właśnie. Nawet z całkiem obcymi ludźmi zgrywamy się w try miga. Jeden stoi za sterem. Drugi przy żaglach. Trzeci na bocianim gnieździe wypatruje zagrożeń, a czwarty na dole śledzi mapę i mówi, jaki kurs trzymać. Interfejs jest całkowicie minimalistyczny, więc nie ma żadnych podpowiedzi i trzeba polegać na sobie nawzajem i na komunikacji głosowej, co sprawia, że bardzo szybko musimy stać się załogą. I stajemy się. Ze znajomymi zabawa jest doskonała, ale i z całkowicie przypadkowymi graczami, dobranymi nam przez maszynę, stworzymy zespół. To jest… no, niesamowite. Nawet takie zwykłe pływanie, zmiany kursu i tak dalej. Żeglowanie tylko. Świetna przygoda. Zwłaszcza, że Sea of Thieves ma chyba najfajniej oddane, najbardziej wiarygodne morze, jakie w grach widziałem. Aż czujemy ten słony powiew na twarzy i krople piany, która oderwała się od grzywaczy.

GramTV przedstawia:

Gorzej, gdy już dopłyniemy na miejsce. W becie był tylko jeden rodzaj misji – poszukiwanie zakopanych skarbów. Nie są te zadania jakoś źle pomyślane, wręcz przeciwnie, wesoło się łazi po wyspie z mapą, kompasem, łopatą i kartką z zagadkowymi wskazówkami. Zwłaszcza, że czasem trzeba użyć pistoletu albo kordelasa, żeby jakieś szkielety pogonić. To jest naprawdę niezłe, jak na misje z czegoś w rodzaju losowego generatora. Rosnący poziom trudności i skomplikowania też wypada zaliczyć na plus zdecydowanie. Ciągle jesteśmy w tym obszarze, gdzie Rare mieli doskonałe pomysły. Ale dopływamy już do jego skraju. Oto bowiem w końcu znajdujemy to miejsce na mapie iksem zaznaczone, wykopujemy skrzynię i… nie otwieramy jej. Jak to? Nie otwieramy skrzyni z pirackim skarbem?! No tak. Nie otwieramy. Całe Sea of Thieves jest tak cudownie naturalne i intuicyjne, a tu nagle taki całkowicie pozbawiony logiki strzał w niemyty, zarośnięty, piracki pysk.

Skrzynię musimy odwieźć w stanie nienaruszonym naszemu zleceniodawcy. I on nam za nią wypłaci nagrodę w złotych dublonach. I mają one ten feler, że są krążkami metalu. Gdyby kasa była w Sea of Thieves, to można by się nią przynajmniej podetrzeć. Ale co zrobić z zimnym kawałkiem pierwiastka o liczbie atomowej 79? Nic się nie da. Serio. No, dobra, twórcy z Rare wykoncypowali, że będziemy sobie za to kupować rzeczy. Następne misje na przykład. Żeby zdobyć więcej dublonów. I ciuszki. Wiecie, kurtki, portki, pasy i rękawiczki różne. Co by nasz pirat wyglądał szykownie i na pierwszy rzut oka było wiadomo, że to jest ktoś, z kim nie można zadzierać. To znaczy, żeby inni widzieli, bo my sami, z racji pierwszoosobowej perspektywy, możemy się pooglądać i podziwiać tylko czasem. Co też trochę podkopuje koncepcję strojenia swojego bohatera, nie?

Sęk w tym, że jest to jedyny pomysł na progresję w Sea of Thieves. Nic więcej nie ma. Żadnych poziomów, żadnych statystyk, zdolności. I żadnych łupów. Nie będziemy mieć lepszego ostrza ani pistoletu. Nie ulepszymy sobie krypy. Nic nie zdobędziemy w tej grze. Oprócz szacunku innych, wywołanego ubiorem czy dostępem do trudniejszych misji. Ale po kiego pąkla robić te misje, skoro i z nich nic nie będzie? Satysfakcja jest fajna i w ogóle, ale przepraszam bardzo, mechanizmy gratyfikacji są wyjątkowo istotne w grach, zwłaszcza sieciowych. I gracz ma potrzebę odczuwania postępu, rozwoju jakiegoś. Tutaj tego nie ma. To znaczy, jest, w ilościach śladowych, bo mamy te ciuszki i rosnące wpływy u zleceniodawców, którzy dają dostęp do bardziej zaawansowanych zadań. Ale, kurcze, bez łupów to te zadania tak dość mocno tracą blask, nie? Zwłaszcza, że to jest jednak gra o piratach. Która doskonale ujęła ten temat i oddała klimat w każdym jednym szczególe, oprócz tego. A tak się składa, że matrosi rzucali się w niebezpieczny wir pirackiego życia nie dla braterstwa załogi, nie dla szumu wiatru w wantach, nie dla zapachu morskiej piany. Dla łupów to robili. A w Sea of Thieves łupów nie ma. To znaczy, w becie nie było. Ale autorzy oficjalnie przyznali, że to nie pomyłka wcale i że w pełnej wersji będzie tak samo. Ale że co?!

I właśnie dlatego, mimo tego, że doceniam niesamowicie wszystkie pozostałe decyzje projektantów z Rare, to spędziłem z Sea of Thieves absolutnie minimalną wymaganą ilość czasu. Grałem tylko do momentu, gdy wiedziałem, że już z grubsza wszystko zobaczyłem i mogę się brać za pisanie wrażeń. Ani sekundy więcej na morzu nie spędziłem, bo… to by była strata czasu. No nie byłem w stanie się zmusić. Wszystko we mnie wołało, że nie chce. I szczerze trzymam kciuki za Sea of Thieves, żeby, gdy już będzie pełna wersja, mniej było takich marud jak ja, a więcej osób, którym nie zależy na niczym innym oprócz wspólnego pływania. Bezsensownego. Bezcelowego. Ale fajnego.

Komentarze
1
Usunięty
Usunięty
23/02/2018 16:55

Panie Sławku - zna Pan może PUBGa  ?  Nabardziej popularną aktualnie grę na świecie? Tam też miliony graczy skaczą, biegają i walczą. Bez sensu. Bez celu. Bo jedyny element progresu to właśnie te "ciuszki"  :D

Pozdrawiam serdecznie