Gwardia nie pyta, Gwardia ginie. Recenzja Space Hulk: Deathwing

Sławek Serafin
2017/01/20 23:22
3
0

Wielki powrót do korzeni po ponad dwudziestu latach. Znów przemierzamy korytarze kosmicznych wraków odziani w zbroję terminatora.

Właśnie mnie olśniło. I chyba się podzielę tym objawieniem proroczym, bo wydaje mi się, że jest bardzo cenne. Otóż, wszyscy, zarówno recenzenci jak i gracze, dziwią się idiotycznej polityce wydawniczej Games Workshop, w odniesieniu do gier osadzonych w uniwersum Warhammera 40k. Szokuje nas ich proces decyzyjny, który dopuszcza produkcję tylu gier słabych, kiepskich i nic nie wartych, tworzonych taśmowo, po kilka sztuk rocznie, przez jakieś poboczne, mało ważne studia. Dziwimy się niezmiernie, że nie skupiają się na tytułach dużych, dopracowanych, wypieszczonych, a zamiast tego zalewają nas masą byle czego. Jakby to mogło zadziałać. Wszyscy się zastanawiają, dlaczego tak się dzieje. Wszyscy, tylko nie ja. Bo ja już wiem. Prawda została mi objawiona.

Gwardia nie pyta, Gwardia ginie. Recenzja Space Hulk: Deathwing

Games Workshop jest po prostu szaleńczo wierny swojemu uniwersum. Obłędnie wręcz. I w tym swoim obłędzie podchodzi do każdego problemu tak, jak podchodzi do niego „czterdziestkowe” Imperium Ludzi. Czyli wysyła Gwardię. Zawsze na początek próbuje zalać przeciwnika wojskiem kiepskiej jakości, którego jedyną zaletą jest występowanie w nieprzebranych ilościach. Adeptus Astartes, elitę, wysyła się dopiero gdy robi się naprawdę gorąco. Na początek, na pierwszy ogień, idzie zawsze Imperialna Gwardia. I ginie, ginie tysiącami, milionami, na chwałę Imperatora. Polityka wydawnicza Games Workshop idealnie to odzwierciedla, prawda? Gdy podejdzie się do niej w ten sposób, nagle wszystko staje się jasne i przejrzyste. Stąd ta powódź knotów. To dlatego na dziesięć żenujących gier z uniwersum Warhammera 40k, tylko jedna jest naprawdę niezła. Bo tylko ta jedna to zakon Kosmicznych Marines. A reszta to Gwardia. Cieszmy się w zasadzie, że stosunek jest dziesięć do jednego, bo powinien być jeden do miliona…

Space Hulk: Deathwing to gra o imperialnej elicie elit. O terminatorach, czyli najlepszych, najpotężniejszych żołnierzach Imperatora, przerastających zwykłych Kosmicznych Marines tak, jak ci ostatni przerastają zwykłych ludzi. Ale z punktu widzenia Games Workshop, Space Hulk: Deathwing jest Gwardią. Z sektora Focus Home, układu Cyanide, planety StreumOn Studio. Wysłaną na śmierć. A my, gracze, odgrywamy tutaj rolę heretyków, plugastwa czy też parszywych kseno. I rozszarpujemy biednego Space Hulk: Deathwing na strzępy, bo niestety nie jest dla nas godnym przeciwnikiem. Przez chwilę, przez krótką chwilę, jakąś pierwszą godzinę, czy dwie, wydaje się dzielnie walczyć, śmiało stawać, ale zaraz potem wyczerpują się jego siły i rozkłada się na łopatki właściwie sam. Tak, ta gra jest kiepska. To właśnie chciałem powiedzieć.

Space Hulk: Deathwing nawiązuje do tradycji sprzed nieco ponad dwudziestu lat i kultowej adaptacji planowszego Space Hulka, która przetłumaczyła jego spokojne, turowe zasady na ostrą, klimatyczną grę akcji z widokiem z perspektywy pierwszej osoby. Na początku lat 90. to była prawdziwa moc, takie przemierzanie ciemnych korytarzy kosmicznych wraków i desperackie oganianie się od wyskakujących zewsząd genokradów. Pomysł prosty, ale skuteczny. I najwyraźniej nie do końca działający już dziś, zwłaszcza w wyraźnie niskobudżetowym i po prostu niewystarczającym ujęciu, a takie właśnie cechy ma Space Hulk: Deathwing.

Teoretycznie wszystko jest tu na miejscu. Gramy sobie kronikarzem z zakonu Mrocznych Aniołów, odzianym w potężną zbroję terminatora, który wkracza z dwoma towarzyszami na pokład przedwiecznego kosmicznego wraku, rojącego się od tyranidzkiego plugastwa, by odnaleźć starożytny relikt zakonu, nietknięty okręt kosmiczny sprzed tysiącleci, który nie wiadomo w jaki sposób wylądował gdzieś głęboko w trzewiach tego wyplutego przez Immaterium koszmaru. I potem dzieje się to, co dziać się powinno, czyli niekończąca się rozwałka. Hordy genokradów, morze krwi, góry flaków, te sprawy. Tyranidzi wszędzie i w dowolnych ilościach, a czasem nawet w tych rzadszych odmianach. I to wszystko w dusznych, mrocznych, mechanicznie gotyckich wnętrzach wraku, ta jak Imperator przykazał. Trup się ściele gęsto, boltery nie przestają gdakać, moce psykerskie trzeszczą i płoną. Fajnie. Przez chwilę. Krótszą lub dłuższą.

GramTV przedstawia:

Space Hulk: Deathwing jest niestety zrobiony na odwal się. Albo za zbyt małe pieniądze. Bez różnicy zresztą, na jedno wychodzi. Każdy aspekt rozgrywki jest w jakiś tam mniejszy lub większy sposób upośledzony. Fabularnie jest słabo na przykład. Historyjka niby klasyczna, ale niedorozwinięta. Twórcy nie wykorzystują jej potencjału wcale, nie kreują jakichś ciekawych sytuacji, nie rozwijają bohaterów, ot, rzucą jakimś tam tekstem w tle czasem i to wszystko. Nasza podróż we wnętrzności kosmicznego wraku nie ma żadnego sensownego uzasadnienia. Nie jest dramatyczna, nie trzyma w napięciu. I przede wszystkim nie pcha nas do przodu przez to nudne siekanie genokradów na plasterki tudzież dziurawienie ich jak rzeszoto. A jest ono nudne, niestety. Sama mechanika walki od biedy jeszcze byłaby znośna. Strzela się przyjemnie i mięsiście, na przykład. Walka wręcz jest mało porywająca, bo po prostu ciśnie się klawisz i jakoś tak flaki latają dookoła same z siebie, ale ujdzie w tłoku. I ci głupi Tyranidzi oraz ich pociotki też by jeszcze mogli zostać uznani za dość poprawnych. Gdyby całość miała jakąś dynamikę, gdyby nie była serią nudnego, żmudnego, męczącego tłuczenia się po ciągle tych samych korytarzach w tę i z powrotem. Gdyby w jakiś sposób to urozmaicono, a przecież można było, na tyle sposobów, i to nadal trzymając się narzuconej przez temat konwencji. Albo gdyby ta nudna kampania singlowa nie była główną zawartością gry.

Space Hulk: Deathwing ma bowiem też tryb kooperacyjny. Tyle, że również niedorozwinięty. Zamiast jakichś fajnych kampanii, zamiast jakiejś przemyślanej konstrukcji, mamy tutaj opcję rozgrywania misji z singla, tyle, że we czwórkę. I z jeszcze bardziej okrojonym systemem awansu, niż w kampanii, gdzie już zachwytów nie wzbudza. Jasne, można chwilę się pobawić i może nawet będzie wesoło raz czy dwa, zwłaszcza ze znajomymi. Ale bardzo szybko staje się jasne, że to bardzo toporna i prymitywna wersja tego samego, co o wiele lepiej zrobiono w Vermintide, Left 4 Dead czy Killing Floor 2. Trochę się postrzela czy posieka i zostaje tylko niesmak oraz poczucie zmarnowanego potencjału. Nie wiem czy zabrakło, chęci, talentu czy pieniędzy, ale ewidentnie czegoś zabrakło.

Space Hulk: Deathwing mógł być strasznie fajny, mógł być znakomitą grą, może nawet dla heretyków, którzy nie są fanatycznie wiernymi wyznawcami Imperatora. A tak to nie nadaje się dla nich zupełnie. Fanów zaś bawi dosłownie przez moment, swoim niezłym klimatem i wiernością oryginałowi. Potem wyłażą na wierzch wszystkie niedociągnięcia w koncepcji, w mechanice, w kwestiach technicznych. I nawet najbardziej zagorzały zwolennik Warhammera 40k przyzna, że to jednak nie jest to. Na szczęście, jak już wyłożyłem wcześniej, to wszystko część większego planu. Games Workshop znów zaserwował nam samobójczy, szaleńczy atak Gwardii. To normalne. Pozostaje przejść nad tym do porządku dziennego i czekać, aż na scenę wkroczą Adeptus Astartes. A może nawet coś jeszcze lepszego. W końcu kiedyś elita musi znów ruszyć do boju, nie? No to czekamy, dla Imperatora.

5,0
Lepiej umrzeć dla Imperatora, niż żyć dla siebie? Na to wygląda, niestety
Plusy
  • solidny klimat
  • wierne odtworzenie uniwersum
  • momentami nawet nieźle to wygląda
  • fajnie się kosi genokrady
Minusy
  • monotonia i wszechobecna nuda
  • praktycznie brak fabuły
  • kiepskie opcje awansu i rozwoju
  • bardzo słaby tryb kooperacji
  • ogólnie zmarnowany potencjał
Komentarze
3
Usunięty
Usunięty
22/01/2017 13:22

Sorry, ale po co w strzelance fabuła? ... W tego typu grze ważne jest tylko, gdzie iść i do kogo strzelać, i tyle. Śmieszy mnie to ciągłe narzekanie na fabułę w FPS ach, gdyż nie o to w nich chodzi.

Co do omawianej gry, to mi, osobie, która uniwersum Warhammera zna tylko z gier, bardzo mi się podoba i chętnie zobaczyłbym jej rozwinięcie, tyle że w otwartych przestrzeniach i z większą różnorodnością przeciwników/ras wrogów.

Usunięty
Usunięty
22/01/2017 09:59

Po niemal ukończonej kampanii, a wcześniej paru chwilach spędzonych w becie muszę niestety przyznać rację autorowi. 5/10 wydaje się sprawiedliwą oceną, gdzie istotnie brakujące 5 punktów to wspomniane minusy. Tak naprawdę szkoda trochę twórców gry, bo względem klimatu wykonali tytaniczną pracę - szczegółowość przemierzanych okrętów, detale zbroi, a także sami 'genokradzi' przypadają do gustu niemal od razu. Niestety miałkość rozgrywki i fabuły kładzie całą przyjemność z gry, a zakończenie woła o pomstę do nieba. To mogła być genialna gra, a jeśli nie genialna, to przynajmniej taka 7-8/10, lecz brakło tu właśnie być może budżetu, a być może po prostu pomysłu.

sebaloz
Gramowicz
22/01/2017 00:14

Gra kiepska, ale za to tekst dobry. Plus dla autora.




Trwa Wczytywanie