Pitbull znów gryzie - recenzja filmu Pitbull: Niebezpieczne kobiety

Joanna Kułakowska
2016/11/11 21:00

Patryk Vega powraca – tym razem z tarczą, a nie na tarczy, bo Pitbull: Niebezpieczne kobiety, choć ma pewne mankamenty, to nie budzi rozczarowania.

Najnowszy film Vegi, jak sam tytuł wskazuje, eksponuje kobiety, a może raczej po prostu podkreśla (w przeciwieństwie do poprzedniej odsłony), że istnieją one nie tylko jako ozdoba, gdzieś w tle męskich gier o władzę i pieniądze, lecz próbują zdobyć miejsce przy stoliku, działając po obu stronach prawnej barykady. To wizerunek odbiegający od tradycyjnych wyobrażeń i zarazem zgodny z rzeczywistością – oddający próby godzenia ról prywatnych i zawodowych, zmaganie się z podwójnymi normami, niższym statusem w oczach ojców czy mężów oraz protekcjonalnym traktowaniem ze strony części zwierzchników i współpracowników. A przy tym nie są to istoty świetlane, które grają zgodnie z zasadami. Bo niby dlaczego miałyby to robić, skoro mają pod górkę, a mężczyźni też wcale zasad nie przestrzegają? Jednakże niebezpieczne kobiety bynajmniej nie wygryzły starych bohaterów Pitbulla, których Vega również portretuje bardziej interesująco, a na pewno bardziej wnikliwie, niż wcześniej. Znów mamy przyjemność oglądać „Majamiego” (Piotr Stramowski), „Gebelsa” (Andrzej Grabowski) i kompletnie niedorzecznego, ale niezbędnego już w tym uniwersum „Stracha” (Tomasz Oświeciński). Pojawiają się także nowe, świetnie nakreślone męskie postacie i cała plejada niesamowitych żeńskich kreacji (z hukiem wraca też Olka (Maja Ostaszewska)).

Pitbull znów gryzie - recenzja filmu Pitbull: Niebezpieczne kobiety

W nowym Pitbullu odżywa klimat znany z serialu pod tym samym tytułem – lepki obyczajowy brud, kiedy to zwykli ludzie dokonują bestialskich, porażających okrucieństwem i makabrą czynów, a ich eskalacja stanowi efekt domina – wzbogacony jednak o hollywoodzki sznyt. O ile poprzedni, którego recenzję można przeczytać tutaj, był przerysowanym „komiksem” w stylu Bessona, tutaj mamy Tarantinowski odjazd w połączeniu z Prawem ulicy Simona, Dniem próby Fuqua i szczyptą Rodrigueza, a do tego oczywiście przaśne polskie realia i takiż humor. Humor nacechowany pewną groteską niczym w filmach Barei, ale oczywiście jest to miś na miarę naszych czasów i możliwości (wcale nie małych). Obraz pozostawia po sobie niesamowitą liczbę zabawnych, kwaśnych tekstów, które zapadają w pamięć (np. A będę coś z tego miał?, Co ty się teraz u Arkadiusa ubierasz?, dowcip o Pinokiu… czy wypowiedzi „Stracha”, który będąc tu jedynym stricte komiksowym akcentem, działa jako kontrapunkt do siermiężnej rzeczywistości), i tyleż mocnych, świetnie wygranych scen, które są albo zabawne (Formoza kontra bandyci, wejście do więzienia w stylu bossów z Ameryki Południowej), albo tak po prostu straszne (upokarzanie żony przez funkcjonariusza skarbówki). Na uwagę zasługuje oniryczno-narkotyczna scena tańca, gdy czarny charakter i policjantka zdają się wyrażać rodzące się wzajemne uzależnienie. To właśnie ta scena, a nie rozmowa „Kury” i „Zupy” stanowi efekt na miarę Tarantino.

Mamy tu Bad Guya na miarę najlepszych zachodnich filmów – Remigiusz Puchalski alias Cukier (Sebastian Fabijański), czyli niesamowicie inteligentny, zafascynowany filozofią Schopenhauera członek gangu motocyklowego, który postanawia zerwać z dotychczasowym życiem i zarobić fortunę, przede wszystkim jednak daje się ponieść swej skłonności (i ogromnemu talentowi) do manipulowania ludźmi. Jest mistrzem zastraszania i uwodzenia, a kiedy „odpływającym”, znamionującym insulinowy haj (a potem zjazd) głosem mówi: Świat jest moim wyobrażeniem i owija wokół palca, bezlitośnie łamie kolejne osoby albo makiawelicznie wykorzystuje prawo i „lewo”, by sprawnie przeprowadzić swoje machinacje, łatwo uwierzyć również, że jest Nietzscheańskim nadczłowiekiem.

Mamy wreszcie brylujące na ekranie i budzące autentyczne zainteresowanie pełnokrwiste bohaterki, których poprzednio tak brakowało: Zuza (Joanna Kulig), która po niezbyt udanym małżeństwie porzuciła również swoją firmę dekoratorską i postanowiła dokonać samorealizacji, wkładając policyjny mundur. „Drabina” (Alicja Bachleda Curuś), dziewczyna „Cukra”, która została wrobiona w morderstwo, w więzieniu zaś przechodzi drogę od ofiary do drapieżnika – z pozornej „dziuni” wyłania się zdecydowana, samowystarczalna, niejednoznaczna i bardzo niebezpieczna osoba. Porucznik Zych (Magdalena Cielecka), zwana „Somalią”, którą w jednej chwili się nienawidzi, a w drugiej niesłychanie jej współczuje – skomplikowana i w gruncie rzeczy tragiczna postać. Jadźka (Anna Dereszowska) uwikłana w skomplikowaną relację z mężem (Artur Żmijewski), zdominowana psychicznie tak, że nie stawia fizycznego oporu, i odreagowująca przemoc domową na sprawcach przemocy w innych domach. I wreszcie niby powierzchownie, ale z jajem zaprezentowana prawniczka „Cukra” (Zuzanna Grabowska), która okazała się niezłym pitbullem.

GramTV przedstawia:

Pitbull: Niebezpieczne kobiety to typowy dla Patryka Vegi mix wątków wielu postaci połączonych siecią zawodowych i prywatnych zależności, gdzie dramat przeplata się z komedią, a kryminał z filmem obyczajowym. Osią fabuły jest tym razem sprawa mafii paliwowej, w tle zaś mamy z klinicznym chłodem i dosadnością ukazaną przemoc w rodzinie i – bardzo pobieżnie potraktowany – motyw przestępczości zorganizowanej w wydaniu gangów motocyklowych. Poszczególne elementy nie są ściśle zespolone i niekoniecznie służą eksponowaniu głównego motywu. Nie ma tu też jednej konkretnej myśli przewodniej. Pstrokata układanka wątków wydaje się dość chaotyczna, a obraz, który się z niej wyłania, przypomina dzieła impresjonistów – życie w jego ulotności, wymykające się klarownym ramom i regułom. Tak jak praca policjantów i policjantek, w której mnóstwo spraw nie da się rozwiązać czysto, a czasami w ogóle, gdzie pewne rzeczy trzeba wykonać na boku, a dany problem może rozwiązać zwykły przypadek. Tak jak działalność przestępcza, w której nie ma miejsca na sentymenty, a jak przychodzi co do czego to właśnie one ratują sytuację. Albo pogrążają winowajcę jeszcze bardziej. Tak więc konstrukcja obrazu Vegi jest dość luźna, a co poniektóre pomniejsze wątki to impresje, z pozoru kompletnie niepotrzebne fabule, jednak o tyle istotne, że pogłębiają prezentowane postacie, sugerując widzowi, jakie uczucia i doświadczenia mogły wpłynąć na ich decyzje.

Podobnie jak we wcześniejszej odsłonie – Pitbull: Nowe porządki – sposób prezentacji materiału sugeruje, że całość byłaby znacznie lepszym (a na pewno znacznie bardziej spójnym i klarownym) serialem aniżeli filmem kinowym, jednakże to wcale nie znaczy, że źle się go ogląda. Tym razem to w ogóle nie przeszkadza. Wszystkie elementy są tu o wiele lepiej ze sobą splecione niż poprzednio, choć czasami wydają się zaledwie złapane zszywką ze zszywacza, ale poszczególne sceny okazują się tak energetyczne i miodne ze względu na pomysł fabularny, emocjonalny ładunek lub poczucie humoru, że nie zwracamy uwagi na drobne luki i niejasności. Uświadamiamy je sobie raczej po seansie, myśląc o obejrzanej historii. Poza tym w kakofonii wątków zawarte są co najmniej dwie świetnie przeprowadzone ewolucje postaci (Zuza i „Drabina”) oraz bolesne studium pogrążania się w poczuciu beznadziejności, szarpania się z życiem i popadania w depresję („Somalia”) lub manię wielkości i swego rodzaju szaleństwo („Cukier”). Tak więc tutaj rozwinięcie historii w serial przydałoby się głównie dla pogłębienia nieraz zbyt powierzchownie (chociażby z powodu ograniczonego czasu ekranowego) potraktowanych wątków, po to, by lepiej je zrozumieć, a nie dlatego że są nielogiczne, bezsensownie przerysowane lub wydają się doczepione na siłę.

Pitbull: Niebezpieczne kobiety to także koncert gry aktorskiej. Nie ma tu kogoś, kto nie uniósłby swojej roli. Na uwagę zasługują zwłaszcza niezrównana Maja Ostaszewska, która powalała na kolana swą interpretacją dawnej flamy gangstera zdecydowanej żyć z gliniarzem (i to za jego pensję) oraz Alicja Bachleda Curuś, która niesłychanie zaskoczyła swą kreacją – ta nazbyt często drętwa odtwórczyni zdecydowanie odnalazła się w tej roli, grymas udający niezręczny uśmiech, a będący w istocie ostrzegawczym wyszczerzeniem zębów pod wiecznie czujnymi oczami robi nieliche wrażenie. I wreszcie obłędnie dobra gra Sebastiana Fabijańskiego, który niemal hipnotyzuje widza. Do tego udane zdjęcia, dobrze dobrana muzyka, która drażni tylko w jednym momencie, porządna dynamika, bebechowata strona psychologiczna i ciekawy scenariusz, w którym luki nie są tak oczywiste jak poprzednio. Na planie zagościł również dźwiękowiec! Dobrze słyszało się aktorów… W polskim kinie nie zawsze się to zdarza. Tym razem rzeczywiście nie ma miękkiej gry.

Komentarze
11
Usunięty
Usunięty
21/11/2016 21:03

Świetny film. Czy lepszy niż poprzednia część to w sumie nie wiem ale naprawdę byłam pozytywnie zaskoczona. Film oglądałam w internecie w naprawdę dobrej jakości. Więc jeśli chciałby ktoś zobaczyć to serdecznie polecam: https://videos-base.pl/1141765a

Usunięty
Usunięty
15/11/2016 09:58

> Cześć,> na początek - jestem Trashka - w Fandomie wszyscy jesteśmy na "Ty" :)> Cieszę się, że generalnie moje wywody przypadły Ci do gustu, śpieszę jednak skontrować> jedną rzecz - nie użyłam słowa "komiks" czy określenia "komiksowe" jako sformułowania> pejoratywnego. Chodzi o stylistykę. Komiks charakteryzuje się często tzw. "grubą kreską",> "pogrubionym konturem" zarówno w sensie dosłownym, jak i metaforycznym. Używając więc> tego pojęcia, odnoszę się do sposobu przedstawienia postaci lub wydarzeń, a nie dokonuję> oceny.> W wielu wypadkach zresztą "komiksowe" przedstawienie jest lepsze niż realistyczne.> Tak w ogóle jestem wielbicielką komiksów, szczególnie cenię sobie zderzenie Europy z> Ameryką (wspólne utwory Gaimana i McKeana, scenariusze Careya), europejską klasykę (rysunki> Manary, Mariniego, Moebiusa, Loisela - co do tego ostatniego to obłędne jest "W poszukiwaniu> Ptaka Czasu" ze scenariuszem Le Tendre - scenariusze Jodorowsky''ego, natomiast Bisleya> uznaję za BOGA), no i amerykańskie stare, dobre Marvele. Dlatego też używam pojęcia "komiks",> by oddać jednym słowem specyfikę i podkreślić rolę tego medium w popkulturze :)W takim wypadku...Cześć Trashka!Bardzo dziękuję za spokojną i konstruktywną odpowiedź, uzmysłowiła mi ona, iż dokonałem nadinterpretacji Twoich słów. Na manowce interpretacyjne zwiódł mnie ów fragment: "Warto jednak pamiętać, że i film Sturgesa, i nawet film Kurosawy też były „komiksami swoich czasów”, epatującymi teatralnością, fanfaronadą i slapstickowym humorem", co jawiło mi się jak twierdzenie, że skoro filmy Bay''a są jakie są, to pewnie cała kinematografia jest festiwalem wybuchów i miałkiej fabuły (aby jednak nie podpaść pod swe własne zarzuty, z góry przepraszam wszystkich fanów jego twórczości!). Teraz jednak rozumiem, w jakim celu używasz takiej formy i choć dalej skłonny jestem twierdzić, iż przeciętny czytelnik także może je źle zrozumieć, to jednak Twoje tłumaczenie całkowicie się broni i konkretnie sponiewierało moje zarzuty, dlatego też przyjmij proszę moje przeprosiny, chciałbym zwrócić honor :)PS. Sam głównie interesuje się komiksem amerykańskim. Mój panteon przed którym składam pokłony to : K. Vaughan, Morrison, także Gaiman, Ellis i Azzarello, a z rysowników to Coipel, Cheung, Kubert i Risso. W moich sympatiach jestem wielce „mainstreamowy”, ale co poradzę, skoro ich dzieła rzeczywiście są tak zacne, jak mówią :P

Usunięty
Usunięty
15/11/2016 09:58

> Cześć,> na początek - jestem Trashka - w Fandomie wszyscy jesteśmy na "Ty" :)> Cieszę się, że generalnie moje wywody przypadły Ci do gustu, śpieszę jednak skontrować> jedną rzecz - nie użyłam słowa "komiks" czy określenia "komiksowe" jako sformułowania> pejoratywnego. Chodzi o stylistykę. Komiks charakteryzuje się często tzw. "grubą kreską",> "pogrubionym konturem" zarówno w sensie dosłownym, jak i metaforycznym. Używając więc> tego pojęcia, odnoszę się do sposobu przedstawienia postaci lub wydarzeń, a nie dokonuję> oceny.> W wielu wypadkach zresztą "komiksowe" przedstawienie jest lepsze niż realistyczne.> Tak w ogóle jestem wielbicielką komiksów, szczególnie cenię sobie zderzenie Europy z> Ameryką (wspólne utwory Gaimana i McKeana, scenariusze Careya), europejską klasykę (rysunki> Manary, Mariniego, Moebiusa, Loisela - co do tego ostatniego to obłędne jest "W poszukiwaniu> Ptaka Czasu" ze scenariuszem Le Tendre - scenariusze Jodorowsky''ego, natomiast Bisleya> uznaję za BOGA), no i amerykańskie stare, dobre Marvele. Dlatego też używam pojęcia "komiks",> by oddać jednym słowem specyfikę i podkreślić rolę tego medium w popkulturze :)W takim wypadku...Cześć Trashka!Bardzo dziękuję za spokojną i konstruktywną odpowiedź, uzmysłowiła mi ona, iż dokonałem nadinterpretacji Twoich słów. Na manowce interpretacyjne zwiódł mnie ów fragment: "Warto jednak pamiętać, że i film Sturgesa, i nawet film Kurosawy też były „komiksami swoich czasów”, epatującymi teatralnością, fanfaronadą i slapstickowym humorem", co jawiło mi się jak twierdzenie, że skoro filmy Bay''a są jakie są, to pewnie cała kinematografia jest festiwalem wybuchów i miałkiej fabuły (aby jednak nie podpaść pod swe własne zarzuty, z góry przepraszam wszystkich fanów jego twórczości!). Teraz jednak rozumiem, w jakim celu używasz takiej formy i choć dalej skłonny jestem twierdzić, iż przeciętny czytelnik także może je źle zrozumieć, to jednak Twoje tłumaczenie całkowicie się broni i konkretnie sponiewierało moje zarzuty, dlatego też przyjmij proszę moje przeprosiny, chciałbym zwrócić honor :)PS. Sam głównie interesuje się komiksem amerykańskim. Mój panteon przed którym składam pokłony to : K. Vaughan, Morrison, także Gaiman, Ellis i Azzarello, a z rysowników to Coipel, Cheung, Kubert i Risso. W moich sympatiach jestem wielce „mainstreamowy”, ale co poradzę, skoro ich dzieła rzeczywiście są tak zacne, jak mówią :P




Trwa Wczytywanie