Krew, humor, patos i etniczne przetasowania - recenzja filmu Siedmiu wspaniałych

Joanna Kułakowska
2016/09/23 12:00
4
0

Dziki Zachód i siódemka twardzieli wynajęta przez farmerów, których nęka cyniczny okrutnik i jego zbiry. Znacie? To posłuchajcie jeszcze raz.

Tegoroczny obraz Siedmiu wspaniałych to nie tyle remake, co retelling westernu z 1960 r. Reżyser poprzednika, John Sturges, z kolei przeniósł na amerykański grunt zmodyfikowaną historię z filmu Siedmiu samurajów Akiry Kurosawy. Kreator niniejszej produkcji, Antoine Fuqua, wykorzystał i przetasował niektóre sceny bądź wypowiedzi znane z uprzedniej wersji, gdzie indziej umieścił punkt ciężkości i dodał mnóstwo elementów, które Sturgesowi raczej nie przyszłyby do głowy, bo nie tylko klimat polityczny był inny, ale także oczekiwania widowni co do czysto technicznego sposobu realizacji. Trudno nie dostrzec, że gros zmian zostało zainicjowanych przez rozbuchaną niczym zielone mięśnie supermutanta poprawność polityczną, bo czy Chińczycy lub Indianie naprawdę by się tak strasznie obrazili, gdyby w szeregach dzielnych zabijaków, ukazanych w tym akurat filmie, nie było ich przedstawiciela? Czy naprawdę był jakiś ważny powód, żeby tak starannie zadbać o etniczną różnorodność? Był czy nie był, zagorzali przeciwnicy poprawności w każdej formie znajdą przesłanki, by wykrzyknąć triumfalnie hasło o prześladowaniu białych mężczyzn i upadku cywilizacji Zachodu.

Krew, humor, patos i etniczne przetasowania - recenzja filmu Siedmiu wspaniałych

W wersji Johna Sturgesa mieliśmy do czynienia z bandą meksykańskich bandziorów, którzy prześladowali wioskę spokojnych farmerów (nawiasem mówiąc, również meksykańskich), łupiąc ich, po czym powracając, gdy biedaczyny się nieco odkuły. Nieszczęśnicy w końcu się buntują i wyruszają znaleźć strzelców, którzy stanęliby w ich obronie – w zamian za wikt, opierunek i dwadzieścia dolarów. Słowem, wszystko, co są w stanie zaoferować. Oczywiście, mężczyźni, którzy ulitowali się nad wioską, w zdecydowanej większości mogliby udawać świeżo spadły śnieg. W odsłonie Antoine’a Fuqua jest inaczej (choć akcja również toczy się na pograniczu meksykańsko-amerykańskim). Uciśnionymi są biali, a prześladowcą bezwzględny bogacz z manią wielkości – ma się rozumieć, również biały – który pragnie wykupić za bezcen ziemie swych ofiar, by szukać złota, w sukurs zaś przybywa im barwna (nie tylko pod względem charakteru i profesji) zbieranina interesujących indywiduów. Kolejną modyfikacją, dającą wyraz zmiany mentalności, jest to, że werbuje ich kobieta, która później, zamiast bezproduktywnie tkwić gdzieś w piwnicy i kwilić żałośnie, bierze czynny udział w obronie swej miejscowości. I to akurat jest zmiana zdecydowanie na plus – nie tylko dlatego, że oznacza symboliczny ukłon w stronę tych wszystkich osób płci żeńskiej, które robiły wszystko, czego wymagała od nich sytuacja, ryzykując, walcząc z bronią w ręku i wykonując ciężkie prace fizyczne, a co długo było skrzętnie pomijane w kulturowej narracji jako „niekobiece”, ale dlatego, że jest wiarygodna psychologicznie.

Paradoksalnie, choć etniczna przynależność bohaterów dzisiejszych Siedmiu wspaniałych budzi pytania o sens takiego zabiegu, to nieszczególnie przeszkadza, a na pewno tworzy wartość estetyczną. Bezsprzecznie przystojny (pomimo bynajmniej niedodających mu powagi kropek na twarzy) wojownik Komanczów, Red Harvest (Martin Sensmeier), który z precyzją automatu szyje z łuku, czy wschodni mistrz broni białej Billy Rocks (Byung-hun Lee) wyglądają bardzo klimatycznie. W skład grupy wchodzi także czarny stróż prawa Sam Chisolm (Denzel Washington) i meksykański przestępca Vasquez (Manuel Garcia-Rulfo). No i wreszcie kolej na białych, którzy sami w sobie stanowią tygiel różnorodności i fikuśności niczym drużyna w grze RPG. Mamy więc tu niedźwiedziowatego trapera Jacka Horne’a (Vincent D’Onofrio), wojskowego snajpera Goodnighta Robicheaux (Ethan Hawke) oraz rewolwerowca, a zarazem karciarza Josha Faradaya (Chris Pratt), którego sztuczki mają za zadanie śmieszyć, tumanić, przestraszać, i to właśnie czynią. Relacje, jakie tworzą się w obrębie siedmiu wspaniałych, skutecznie bawią odbiorcę. Minusem jest, niestety, ewidentny dydaktyzm z gatunku „nie bój się inności, bo ktoś, do kogo masz uprzedzenia, może zostać twoim najlepszym przyjacielem”.

Innym minusem okazuje się rzecz w sumie zwyczajna – urodę ładnej dziewczyny w filmach się eksponuje i już. Ot, też wartość estetyczna. Jednakże jeśli wspomniana uprzednio werbowniczka, wdowa Cullen, nagminnie (i nadmiernie) eksponuje dekolt, widz ma prawo podejrzewać, że nasza bohaterka to jednak ozdobnik i nic więcej, a to już psuje odbiór. Sytuację ratuje fakt, że Emma Cullen (Haley Bennett) nie próbuje uwodzić siedmiu wspaniałych i żadnego „słitaśnego” romansidła tu nie ma. Zresztą, gdy przyjrzymy się wątkom kobiecym we wszystkich trzech wersjach historii, wychodzi dająca wgląd w kwestie społeczne ciekawostka: w pierwszej wojownik odjeżdża w siną dal, pozostawiając zakochaną, ale pogodzoną z losem wieśniaczkę, w drugiej – rewolwerowiec zostaje pokonany przez niewieście wdzięki i pozostaje wraz z wybranką w wiosce, w trzeciej już nie występuje dziewczątko, a młoda kobieta, która w dodatku straciła męża i nie ma w głowie romansów, lecz zemstę i ratowanie mienia.

GramTV przedstawia:

Trzeba przyznać, że realizacja Siedmiu wspaniałych została bardzo sprawnie przeprowadzona. Fuqua zręcznie przepisał na nowe warunki kilka znaczących sekwencji z poprzednich produkcji (np. pojedynek na ostrze i broń palną, przybycie zbirów do osady, religijne dywagacje ich przywódcy czy napad paniki jednego z bohaterów). Twórcy wykorzystali kluczowe, kultowe wręcz wypowiedzi – np. Nikt jeszcze nie oferował mi wszystkiego oraz dowcip o mijaniu kolejnych pięter. Sprawnie spreparowano nowe postacie, w części przypadków zawierając wyraźne analogie do poprzedników. Chisolm i Faraday łączą w sobie cechy Chrisa Larabee Adamsa i Vina Tannera, w których wcielili się niegdyś Yul Brynner i Steve McQueen, snajper Robicheaux to rozwinięcie koncepcji trawionego koszmarami rewolwerowca Lee, odgrywanego przez Roberta Vaughna. Reszta po prostu wskakuje na miejsce poprzednich postaci, które dzisiaj mogłyby wydać się np. zbyt nijakie lub z jakiegoś powodu psujące wydźwięk. Emma Cullen natomiast to odpowiedź na pytanie, czego dzisiejsi widzowie mogliby oczekiwać od Meksykanki, która w filmie Sturgesa po prostu płakała nad trupem impulsywnego męża. Jednak jeśli chodzi o komentarz społeczny, który miałby tłumaczyć wszystkie modyfikacje, to jest on bardzo śladowy i pretekstowy. Co pewnie zaskoczy obecną widownię, o wiele mocniejszy pod tym względem jest obraz z lat 60. Choćby scena, w której Chris i Vin dają odpór rasistowskim zapędom mieszkańców pewnego miasteczka i wymuszają pochowanie Indianina na „białym” cmentarzu, albo meksykańskie święto ukazujące indiańskie korzenie osady. W niniejszym remake’u dostajemy zaś kiepski tekst Azjaty na temat dyskryminacji, tandetne żarty Faradaya z Vasqueza i wzmiankę, że Jack Horne był łowcą skalpów. Żal i żenada.

Tak więc mamy tu ładną, klimatyczną wydmuszkę, trzeba przyznać bowiem, że choć Siedmiu wspaniałych udaje, że jest czymś większym, niż jest w istocie, strona wizualna prezentuje się bardzo atrakcyjnie. Mamy tu piękne krajobrazy, realistyczne kostiumy i scenografię, doskonałe zdjęcia i montaż. Sekwencje przygotowywania się do przyjęcia w „gościnne progi” bandytów są odpowiednio malownicze i trzymają w napięciu, a bitewny rejwach oszałamia rozmachem. Chwilami można wręcz odnieść wrażenie, że Fuqua popadł w przesadę i zaserwował widowni fragmenty gry komputerowej i taśmowo spawnujących się przeciwników. No, ale jak się bawić, to na całego. Ścieżka dźwiękowa jest odpowiednio dopasowana do wydarzeń – gdzie trzeba żywa, dramatyczna lub patetyczna. Czuje się, że Simon Franglen wręcz wyłaził ze skóry, by dokończyć dzieło św. pamięci Jamesa Hornera. Szkoda trochę, że właściwie zagubiony został motyw formowania się ekipy, charakterystyczny dla filmu Sturgesa. Oryginalnego motywu z lat 60. możemy posłuchać przy napisach końcowych.

Jeśli chodzi o grę aktorską, to jest na co popatrzeć. Pratt odgrywa postać Faradaya w sposób nacechowany humorem i bardzo dla siebie charakterystyczny – niczym kolejną wariację Star-Lorda ze Strażników Galaktyki – ale w sumie to się sprawdza. Niektórzy narzekają, że Washington nie ma takiej charyzmy jak Yul Brynner czy Steve McQueen. Owszem, nie ma. Ma swoją własną (scena w kościele wymiata). Hawke budzi dreszcz emocji jako ukrywający traumę wojny, cierpiący na syndrom stresu pourazowego weteran, który już dawno przestał być Aniołem Śmierci – teraz szuka znaków, kiedy ów po niego przyjdzie – i którego mimika namacalnie wyraża zagubienie, zwierzęce pragnienie ucieczki, pogardę do samego siebie i wewnętrzną walkę o to, by znów być kimś, kto nie wstydzi się spojrzeć w lustro. D’Onofrio (niesamowity Kingpin z Daredevila) konfuduje widza mieszaniną poczciwości i religijności z bestialską skutecznością. Bennett w roli wdowy Cullen jest przekonująca jako uparta, twarda osoba, która nie potrafi siedzieć z założonymi rękami, co nie znaczy, że nagle staje się nieczułą na ból, nieustraszoną „superwoman”. Warto wspomnieć też o czarnym charakterze – przemysłowcu Bogue – któremu aktor Peter Sarsgaard nadaje rys rozedrganego morfinisty, chowającego twarz tchórza za maską nieprzejednanego wizjonera. Reszta po prostu „jest” – wykonuje rzemieślniczą robotę na przyzwoitym poziomie.

Kolejna odsłona opowieści o roninach, którzy nigdzie i do nikogo nie przynależą, szukają dla siebie celu, możliwości pozostawienia po sobie śladu, który wypełniłby pustkę ich egzystencji, i dlatego porywają się z motyką na słońce w obronie tych, którzy nie potrafią bronić się sami, zmieniła nieco swój przekaz poprzez dodanie motywu zemsty jednego z nich. Podobnie zmienił się wydźwięk śmierci, jaka stała się udziałem części bohaterów. W poprzedniej odsłonie zakończenie żywota prezentowało się jako coś smutnego przez swą przypadkowość, mówiło wprost, że życie z bronią w ręku jest jałowe i wieńczy je żałosny zgon. W niniejszym remake’u postaciom przypadła w udziale bohaterska, spektakularna śmierć stanowiąca mokry sen gracza RPG. Umieranie za wielką sprawę chyba znów staje się modne. Po seansie Siedmiu wspaniałych niektórzy skrzywią się, że tak naprawdę otrzymali „komiks”. Warto jednak pamiętać, że i film Sturgesa, i nawet film Kurosawy też były „komiksami swoich czasów”, epatującymi teatralnością, fanfaronadą i slapstickowym humorem. Po prostu nastąpiła zmiana pokoleniowa wymagająca zmian technicznych i pociągająca za sobą zmiany przekazu, a film w reżyserii Fuqua, choć charakteryzuje się przerostem formy nad treścią, jest jednym z milszych w odbiorze remake’ów ostatnich lat.

Komentarze
4
Usunięty
Usunięty
29/09/2016 17:20

To jest naprawdę świetny film do obejrzenia w towarzystwie. Bardzo ładnie skomponowany, przemyślany, z barwną scenografią, i zgraną ekipą aktorów. Nie mam żadnych zastrzeżeń i przyznaję, że z chęcią pójdę jeszcze raz. :)

Usunięty
Usunięty
26/09/2016 22:04

Jak dla mnie bardzo dobry film. Ogląda się przyjemnie, piękna sceneria, bohaterowie, których nie da się nie polubić, a wszystko zaserwowane jako western. Bardzo dobry i klasyczny western.

Usunięty
Usunięty
25/09/2016 12:33

Bardzo dobry film. Nie arcydzieło, ale siłą tej historii jest jej prostota i maksymalne wyeksponowanie akcji i napięcia typowego dla tego gatunku. Legion samobójców czy inne filmy "superbohaterskie" mogłyby się uczyć jak umiejętnie wprowadzić postać i jak dać jej odpowiednią ilość czasu w filmie. Do tego sceny strzelanin, mimo że bardzo dynamicznie, to jednak czytelne.




Trwa Wczytywanie