Wszystko albo nic - recenzja filmu Nerve

Joanna Kułakowska
2016/09/03 19:00
1
0

Jeśli widziało się trailer Nerve, wie się już niemal wszystko o fabule, nie znaczy to jednak, że nie warto obejrzeć filmu.

Obraz Henry’ego Joosta i Ariela Schulmana charakteryzuje przesłanie w tym samym stopniu banalne co aktualne. Ba, nawet szczególnie ważne w czasach rozbuchanych mediów społecznościowych, kiedy to życie wielu ludzi kręci się wokół tweetów i polubień, a ich psychiczny komfort zależy od liczby znajomych obserwujących zdjęcie spożywanego właśnie śniadania. Nerve dosadnie i brutalnie portretuje stan odmóżdżenia, oderwania od rzeczywistości, jaki staje się udziałem upojonego władzą i złudnym poczuciem anonimowości internetowego stada oraz ogłuszonych huczącą w uszach adrenaliną i rywalizacją jednostek, walczących o poklask tłumu. Siłą tej produkcji jest strona wizualna i sposób realizacji, mające za zadanie stworzyć wrażenie współuczestnictwa w kreowanych przez bohaterów sytuacjach i poczucie nie tylko filmowego „nerwu”. Rozwój wydarzeń jest przewidywalny (widzów czeka praktycznie tylko jedna fabularna niespodzianka), ale – co ciekawe – to praktycznie nie przeszkadza cieszyć się seansem.

Wszystko albo nic - recenzja filmu Nerve

Tytuł filmu to zarazem nazwa stanowiącej clou fabuły gry społecznościowej, która rozpoczyna się w Internecie, lecz kończy na ulicy – zarówno w dosłownym, jak i metaforycznym tego słowa znaczeniu. Jak głosi slogan reklamowy Nerve: To jak prawda czy wyzwanie, tylko że bez prawdy. Wchodząc do rozgrywki, otrzymuje się do wyboru dwie opcje zasygnalizowane przez matrixowe pigułki – gracza lub obserwatora. Pierwsza kategoria rywalizuje ze sobą o pierwsze miejsce w rankingu, a wraz z zaliczaniem kolejnych wyzwań na ich konta wpłacane są pieniądze. Rezygnacja z zadania lub zawalenie któregoś z nich oznacza wypadnięcie z gry i utratę zdobytych nagród. Jednakże ważniejszy od pieniędzy jest „nerw”, który czują, możliwość zmierzenia się z samym/samą sobą, zawrót głowy nagłą popularnością i świadomością rosnącej liczby obserwatorów. Są gwiazdami swego własnego reality show. Co ma z tego obserwator? Z punktu widzenia osoby, która nie ma ochoty na publiczne występy, coś dużo cenniejszego – uczestnictwo w emocjonujących chwilach bez ponoszenia ryzyka, a także władzę nad graczem. Wpłacając niecałe dwadzieścia dolarów, zyskuje możliwość kreowania wydarzeń, rzucania wyzwań graczom i graczkom, testowania ich wstydu, wytrzymałości i odwagi. Przez pewien czas ma władzę nad ich życiem. I potencjalną śmiercią, z czego oczywiście i jedni, i drudzy nie do końca zdają sobie sprawę – przecież gracz lub graczka zawsze może odmówić, czyż nie?

W grze Nerve istnieje też trzecia kategoria uczestnika, o czym przyjdzie się przekonać Vee (Emma Roberts), głównej bohaterce filmu Joosta i Schulmana. Nim jednak do tego dojdzie, zostaniemy wrzuceni wprost w szkolne życie dziewczyny i jej przyjaciół, wśród których na plan pierwszy wysuwają się próżna i rozrywkowa Sydney (Emily Meade) oraz zadurzony w protagonistce, niepozorny, lecz błyskotliwy znawca komputerowych sekretów Tommy (Miles Heizer). Vee, choć jest utalentowaną fotografką i atrakcyjną nastolatką, żyje w cieniu swej rozwydrzonej przyjaciółki, która jej spokojną naturę bierze za brak pewności siebie. Nasza bohaterka wprawdzie jest ciut nieśmiała, lecz jej główny problem stanowi coś innego – boi się, że urazi cudze uczucia, przez co odmawia sobie realizacji marzeń. Sydney (świadomie lub nie) korzysta z sytuacji, lubi błyszczeć na tle „szarej myszki” i podbijać jej kosztem własne ego. Pewnego razu jednak miarka się przebrała i Vee, zamiast obserwować kumpelę, nabijając jej licznik, osobiście przystępuje do nowojorskiej edycji Nerve. Sytuacja zaczyna wyglądać jak w bajce lub romantycznej komedii dla młodzieży – Kopciuszek spotyka księcia i rozkwita, stając się królewną, czy raczej – zgodnie z duchem czasu – wojowniczą księżniczką, która wreszcie oddycha pełną piersią i zdobywa się na odwagę, by walczyć o swoje szczęście. Wraz z narzuconym jej przez obserwatorów partnerem, Ianem (Dave Franco), do którego odczuwa coraz gorętszą sympatię, szybko pnie się na szczyt listy. Upadek jest nagły i szokująco bolesny, a w dodatku cierpi też najbliższa dlań osoba. Romantyczna komedia akcji zmienia się w kryminalno-psychologiczny thriller.

Na uwagę zasługuje właśnie psychologiczna strona obrazu. Reżyserzy oraz scenarzystka Jessica Sharzer skoncentrowali się na ukazaniu procesu utraty kontroli nad swymi decyzjami i reakcjami, co dotyczy zarówno graczy, jak i obserwatorów. Aktywny uczestnik gry Nerve staje się niewolnikiem tłumu. Decydenci dołączają zaś do poruszanej siłą bezwładu, pozbawionej tożsamości masy, podatnej na każde wahanie nastroju tych, którzy krzyczą najgłośniej, podążającej za chwilowym trendem i pomysłem, ale ślepej na konsekwencje. Pozbawieni indywidualnej odpowiedzialności za swoje czyny, anonimowi użytkownicy tracą kontakt z rzeczywistością – tworzone przez nich samych sytuacje zaczynają traktować niczym kadry interaktywnego filmu albo grę komputerową, gdzie nie ma prawdziwych cierpiących ludzi, których życie może zostać nieodwracalnie zniszczone, tylko animowane postacie. Gracze również wpadają w psychiczną wirtualną rzeczywistość, gdzie realny jest aplauz Internetu, a nie to, że jutro za swe brewerie trafią do więzienia, zostaną wyrzuceni z pracy lub ze szkoły, a może nawet skręcą sobie kark przy radosnym wyciu przylepionej do smartfonów i tabletów tłuszczy.

GramTV przedstawia:

Twórcy ukazują tu mechanizm, który istniał na długo przed pojawieniem się masowych mediów, lecz wraz z wynalezieniem telewizji przybrał niespotykane wcześniej rozmiary (ludzie gotowi zbłaźnić się publicznie, dlatego że będzie to miało ogólnokrajowy zasięg vide film Niebezpieczny umysł George’a Clooneya), by osiągnąć apogeum w dobie Internetu i mediów społecznościowych, kiedy to wymiana informacji zabiera sekundę i nie zależy od odległości. Kłania się tu klasyczna psychologia tłumu, omawiana już w XIX w. przez Gustave’a Le Bona, oraz pogoń za popularnością i rozpaczliwa potrzeba akceptacji w grupie rówieśniczej. Ktoś mógłby powiedzieć, że to przesada, ale nawet jeśli nie ma jeszcze gier takich jak Nerve (czego wcale nie możemy być pewni, bo ich głównym elementem byłoby zachowanie tajemnicy, a gwarantem korzyści finansowe organizatorów i uczestników), to na porządku dziennym jest wyciąganie osobistych danych, których posiadanie pozwala manipulować cudzą egzystencją, publikowanie fałszywych informacji lub szczucie i hejt za pośrednictwem Twittera i Facebooka, które w najlepszym razie kończą się wycięciem z życia towarzyskiego bądź zawodowego, a w najgorszym samobójstwem ofiary tych działań.

Strona psychologiczna idzie w parze ze stroną wizualną, która stanowi główny atut filmu Joosta i Schulmana. Realizacja w dużej mierze naśladuje efekt filmowania smartfonem, co zapewnia metawarstwę, wprowadzając widza w klimat „bycia obserwatorem”. Odbiorca często widzi bohaterów tak, jakby wykorzystywał kamerę w laptopie. Ogląda decyzje Vee, a to jakby ukrywał się po drugiej stronie ekranu, a to mając bezpośrednio przed sobą ekran logowania i aplikacje. Ujęcia nie są umowne jak w Pokoju na czacie Hidea Nakaty, lecz jak najbardziej dosłowne, włącznie z uprzedmiotawiającymi Vee, seksualnymi komentarzami biegnącymi po lewej stronie kinowego ekranu, gdy wraz z Ianem miota się po przebieralni ekskluzywnego domu towarowego, co w gruncie rzeczy stanowi komentarz odnośnie do seksizmu w sieci i kondycji intelektualnej jej użytkowników. Świetnym pomysłem była skrząca się od świateł panorama Nowego Yorku z naniesionymi nań pozycjami graczy oznaczonych za pomocą banerów z nickami w twitterowym stylu. Produkcja chwilami przechodzi w konwencję krótkich teledysków do znanych rockowych i popowych utworów. Wszystko to pozwala widzowi lepiej wczuć się w świat przedstawiony, a zarazem obrazuje to, jak odczuwa swoje miejsce w świecie wielu współczesnych nastolatków, dla których prawdziwą, godną uwagi rzeczywistością jest MTV, Instagram, Twitter i Facebook.

Fabuła niniejszego filmu opiera się na założeniach nieco podobnych do scenariusza 13 grzechów Daniela Stamma, podkreślając mechanizm wpadania w pułapkę własnych decyzji i swoistej psychozy, jaka staje się udziałem graczy. Choć tam animatorzy gry byli elitarnym klubem, tu zaś tajemniczy macherzy stojący za Nerve uczynili z niej rozrywkę masową, to w obu przypadkach gra stanowi tajemnicę poliszynela dla policji, swoisty spisek ludzi nie do namierzenia, za których działaniami stoją wielkie pieniądze i możliwości. Nie ma wątpliwości, że unikną kary, a później przygotują nową edycję, lecz zawsze jest nadzieja, że zwykli uczestnicy się obudzą i powiedzą „basta”. Oba filmy odchodzą od wizji, że zakończenie takich thrillerów zawsze musi być negatywne, co nie jest złym pomysłem – człowiek musi mieć nadzieję, inaczej nie ma sensu walczyć o przetrwanie. Tu jednak dochodzimy do głównego mankamentu filmu Nerve, którego zakończenie jest nieznośnie, koszmarnie wręcz przesłodzone. To tak, jakby się spożywało smaczny słodkawo-pikantny obiad, a na deser dostało miskę różowego mdłego budyniu.

Podsumowując, utwór Henry’ego Joosta i Ariela Schulmana stanowi dzieło interesujące, choć niepozbawione wad. Mankamenty to nadmierna przewidywalność wydarzeń i ckliwe zakończenie. Warto jednak pamiętać, że fabuła wcale nie jest w tym filmie najważniejsza, tak naprawdę liczy się wykonanie. Do zalet należą: komentarz na temat współczesnego świata, będący zarazem ostrzeżeniem, solidna warstwa psychologiczna, ciekawy sposób realizacji, w tym dynamiczne, trzymające w napięciu sceny. Wprawdzie scena, w której hakerzy bronią słusznej sprawy, nie ma zbyt wiele wspólnego z realizmem, ale cóż, utwór filmowy ma swoją poetykę. Mile zaskakuje odejście od stereotypu wiecznej scysji między „popularnymi” a nerdami. Co do gry aktorskiej – bardzo przyjemnie ogląda się efekt pracy Emmy Roberts, znanej z AHS czy Królowych krzyku, oraz grającego z humorem Dave’a Franco, którego niedawno można było oglądać w Iluzji 2. Z postawionego przed nią zadania porządnie wywiązała się Emily Meade – człowiek aż nie wie, czy bardziej się na nią złościć, czy jej współczuć. W Nerve pojawia się też Julitette Lewis, która niegdyś olśniła widownię rolą w Urodzonych mordercach, ale niestety nie dane jej było zaszaleć. Generalnie film zasługuje na „lajka”, ale oczywiście najlepiej sami sprawdźcie, czy chcecie mu go dać. W kinie. Na małym ekranie zginie część magii.

Komentarze
1
Usunięty
Usunięty
03/09/2016 20:01

Trzymajcie sie receznji gier, bo recenzje filmow sa beznadziejne i pozalowania godne