Krwiożercze monstra w natarciu - recenzja filmu Summer Camp

Joanna Kułakowska
2016/05/29 16:30
0
0

Hiszpanie potrafią zrobić porządny horror. Tym razem... także im się udało. Trailer sugeruje popłuczyny po , ale film stanowi miłą niespodziankę.

Alberto Marini – reżyser filmu Summer Camp – bierze na warsztat klasyczne obrazki kina grozy, które w ostatniej dekadzie zaczęły być łączone głównie z wszelakimi wariacjami na temat apokalipsy zombie, oraz szereg motywów, po które chętnie sięgają iberyjscy twórcy. Mamy więc upiorny klimat rozpadającego się domostwa, umiejscowionego gdzieś na odludziu, ponadto pojawiają się dziwni, odstręczający ludzie, jakby wprost stworzeni do tego, by posądzić ich o najgorsze (czymkolwiek to „najgorsze” miałoby się okazać). Obserwujemy niesnaski i brak zaufania pośród bohaterów i wreszcie tajemniczą zarazę o straszliwych skutkach i nieznanym pochodzeniu. Oczywiście jest i krew – mnóstwo krwi, wściekłych wrzasków, brutalnych, bestialskich ataków i okaleczonych zwłok, ale spermy na szczęście brak. Kanoniczny dla horroru motyw seksu i śmierci jest tu lekko zasygnalizowany (przypomnijmy schemat: puszczalscy giną najpierw, a wstrzemięźliwi – szczególnie dziewice – mają szansę przetrwać), ale twórcy darowali sobie eksploatację erotycznych uniesień, tym samym unikając nadmiernego kiczu i koncentrując się na nieustannym zaskakiwaniu odbiorcy.

Krwiożercze monstra w natarciu - recenzja filmu Summer Camp

Tytułowy Summer Camp mieści się w Hiszpanii i jest obozem dla dzieci, który – prócz fajnie spędzonego czasu – ma umożliwić im naukę języka angielskiego. W tym celu Antonio (Andrés Velencoso) zawiązał współpracę z trojgiem młodych Amerykanów (no jakżeby inaczej – turyści z Ameryki, albo jakaś wariacja na ich temat, zawsze muszą być, bo nikt tak dobrze nie spełnia funkcji ofiary), w których role wcielają się Diego Boneta, Maiara Walsh i Jocelin Donahue. Obaj mężczyźni różnią się od siebie jak ogień i woda. Pewny siebie Hiszpan, który w pełni zasługuje na miano „puchacza rolnego” (czas zastosować zasady gry półsłówek), nie ma nadmiernego problemu z przekraczaniem moralnych granic i raczej nie błyszczy intelektem oraz poczuciem odpowiedzialności. Z drugiej strony opanowany, nawet nieco wycofany, inteligentny, szlachetny i wręcz ultra odpowiedzialny Amerykanin. Dziewczyny także wpisują się w dychotomiczny podział. Jedna stanowi typ wysportowanej, nowoczesnej, twardej i wesołej babki, którą cechuje entuzjazm, zdecydowanie, psychiczna i fizyczna siła, a przy tym wrażliwość, troska o innych i pewnego rodzaju idealizm. Druga zaś to osoba o tradycyjnych priorytetach, stereotypowa przedstawicielka płci żeńskiej, charakteryzująca się w dodatku egoizmem, zachowawczością i tchórzostwem, innymi słowy: przyczyna triumfalnego uśmieszku mizoginów. Dynamika relacji między tymi osobami została znakomicie przeprowadzona – po prostu nie są w stanie zgodnie współdziałać, co prowadzi do dodatkowych zawirowań w i tak namotanej fabule.

Tak czy owak, próbują się zaprzyjaźnić i opracować program dla obozowiczów. Atmosfera jest gęsta –dzieci mają przybyć już jutro, a tymczasem stara posiadłość, w której urządzono Summer Camp, to istna ruina. Studnia została uszkodzona. W każdej chwili dowolna rzecz może się zepsuć. W dodatku jeden z psów okazał się chory i dotkliwie pogryzł drugiego. W lesie otaczającym posiadłość rozbili się antypatyczni osobnicy, uznani przez Antonio za narkomanów. Przybysze jasno wyrazili stanowisko, że dla dzieci nie ma tu miejsca... Napięcie wzrasta i w końcu eksploduje w postaci epidemii zmieniającej zarażonych w krwiożercze monstra, które, tocząc z ust odrażającą, czarną maź, rzucają się na przedstawicieli własnego gatunku niczym zombie, gryząc ich, szarpiąc i rozrywając na strzępy. Protagoniści rozpaczliwie próbują przetrwać i odkryć przyczynę dziwacznej zarazy, by zwiększyć swe szanse.

Marini i scenarzystka filmu Danielle Schleif nie układają wspomnianych na wstępie „obrazków” w żadnym „albumie” zgodnym z instynktownymi oczekiwaniami kinomanów, lecz tworzą ruchomy „kalejdoskop”, w którym wątki i motywy nieustannie się przetasowują, co chwilę zmieniając koncept widza odnośnie do tego, co też właściwie się dzieje i dlaczego. Nieustannie grają odbiorcy na nerwach (w pozytywnym znaczeniu), żonglując napięciem, fabularnymi niespodziankami i wydźwiękiem poszczególnych scen, zaczynając od pierwszej, kiedy to widzimy rzecz, zdawałoby się, oczywistą: oto związana dziewczyna wyrywa się na wolność, uciekając w głąb lasu przed oprawcą, który miga nam pośród drzew – nieruchoma sylwetka w budzącym dreszcz, mrocznym kadrze. Od tej pory możemy się już spodziewać, że twórcy będą grać z nami w kotka i myszkę, oszukując na każdym kroku. Hiszpanie po trosze żartują sobie z filmowych schematów, choć nie w tak oczywisty i bezpretensjonalnie parodystyczny sposób jak twórcy Porąbanych.

GramTV przedstawia:

Produkcja Summer Camp należy do dzieł kameralnych. Chociaż pojawia się grupka epizodystów i statystów, jest to – podobnie jak w przypadku Cloverfield Lane 10 – koncert trójki aktorów (jedno z czworga bohaterów ginie wcześniej niż towarzysze niedoli). Trzeba przyznać, że grają świetnie, przekonująco ukazując panikę, histerię, a także moment, kiedy instynkt przetrwania bierze górę nad lękiem, więc otoczka cywilizacji pęka niczym nadmuchany, nadmiernie rozciągnięty balon, z hukiem uwalniając nagromadzone wewnątrz pokłady agresji i żądzę życia. To również moment, gdy stres dokonuje cudów, i człowiek wspina się na wyżyny sprytu i intelektu, a wszystko w służbie przetrwania. Mariniemu i Schleif chwali się, że nie zapomnieli jednak, iż ludzie reagują różnie, bo wpływ socjalizacji wcale nie znika tak łatwo, i mają odmienne cechy, nawet w chwili zagrożenia wykazując zróżnicowany poziom „działania prospołecznego”. I tak jedna osoba może spróbować uratować współtowarzyszy, druga zaś bez większych problemów ich poświęci, rzucając na żer bestiom i dając drapaka.

Strona wizualna obrazu Alberto Mariniego budzi bardzo pozytywne odczucia (jeśli widz lubi się bać, ale po cóż innego szedłby na seans?). Kadry, na których królują ciepłe, a jednocześnie nader ponure, przytłumione deszczem barwy; leśnie plenery (niby w czasie lata, a jednak przesycone jesiennym, żółtawym, chorobliwym światłem), po których miotają się przedstawione postacie, i rozpadająca się, budząca nieokreślony niepokój posiadłość (sprawiająca wrażenie, że za chwilę poczujemy zapach kurzu, pleśni i starzyzny) zdecydowanie wpływają na obroty karuzeli emocji. Generalnie akcja toczy się szybko, są jednak chwile złudnego spokoju, a wszystko to umiejętnie uwypuklone dobrze dobraną ścieżką dźwiękową.

Summer Camp łączy w sobie klimat 28 dni później i pierwszych dwóch części – jest to zresztą projekt producentów tego cyklu. Można tu jednak dostrzec również pewne elementy przywodzące na myśl Śmiertelną gorączkę 2 – ten sam, lekko surrealistyczny humor sytuacyjny, który wypływa wprost z serca czystej grozy, i podobny suspens – oraz dydaktyczny przekaz rodem z dziełka Lęk. Lecz w przeciwieństwie do tego ostatniego tutaj nie mamy do czynienia z nachalną propagandą, tylko swego rodzaju mrugnięciem oka do widza.

Czy jest to dzieło nowatorskie? Przełamujące schematy? Nie. To po prostu fajne, sprawnie zrealizowane, bawiące się schematami i zwrotami akcji gore z nutką ironicznego humoru. Warto obejrzeć.

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!