Koszmar z ulicy Egipskiej - recenzja filmu X-Men: Apocalypse

Joanna Kułakowska
2016/05/20 20:00
0
0

Pradawne moce mają to do siebie, że często wracają, by zniszczyć świat. Mutanci profesora X i tak mają kłopoty, a teraz muszą jeszcze powstrzymać apokalipsę.

Akcja filmu X-Men: Apocalypse dzieje się w latach 80. XX w., około dekady po ujawnieniu się mutantów i zamachu Magneto (Michael Fassbender), który udaremniła Raven lub jak kto woli Mystique (Jennifer Lawrence), powszechnie okrzyknięta bohaterką. Szkoła profesora Charlesa Xaviera (James McAvoy) prosperuje znakomicie, przyjmując coraz to nowych obdarowanych niezwykłymi talentami uczniów i ucząc ich panować nad mocami. A jednak miejscowość, w której znajduje się owa edukacyjna placówka, to jedno z nielicznych miejsc, gdzie mutantom dobrze się wiedzie. Świat ludzi niechętnie akceptuje ich istnienie. Zwykli homo sapiens boją się i nie ufają mutantom (i trzeba przyznać, że nie zawsze mylą się w ocenie sytuacji), czasem dokonują na nich samosądów, a czasem niewolą, by dla zysku wykorzystać ich umiejętności. Świetnie oddaje to jedna z najlepszych sekwencji w kinowym obrazie Bryana Singera – walka Angela (Ben Hardy) w nielegalnym klubie (która de facto jest easter eggiem), a potem transport okiełznanego Nighcrawlera (Kodi Smith-McPhee) i wymuszenie kolejnego pojedynku.

Koszmar z ulicy Egipskiej - recenzja filmu X-Men: Apocalypse

Uniwersum X-Men: Apocalypse wykonuje taniec godowy z wielką katastrofą, stoi na krawędzi upadku. Przypomnijmy, że mamy tu do czynienia z alternatywnymi, ale jednak latami 80. – jest to czas zimnej wojny, politycznych podchodów i gromadzenia arsenałów atomowych przez USA i ZSRR. Istnienie „Dzieci Atomu” i obawy, które budzą, tylko podsycają napięcie, grożąc wybuchem. To dodatkowy czynnik, dodatkowy nieprzyjaciel, tym razem w łonie własnego państwa, albo potencjalna superbroń strony przeciwnej. W całym tym galimatiasie dochodzi wreszcie do tragedii, ale objawia się ona w formie zupełnie nieoczekiwanej – ani przez ludzi, ani przez mutantów. Oto w Egipcie budzi się En Sabah Nur (Oscar Isaac), unieruchomiony na tysiąclecia mutant o niemal nieograniczonej mocy, zwany Apokalipsą, prawdopodobnie pierwszy ze swego gatunku, i ma swój własny plan dla świata. Najpierw musi zyskać czterech/czworo popleczników, których uzna za wystarczająco potężnych i godnych walki u swego boku, później przyjdzie czas na przywrócenie starych porządków, a właściwie zbudowanie nowego świata na gruzach starego (tak jak zwykł to czynić przez millennia).

Najnowsza produkcja o grupie X-Men jest dziełem niezwykle barwnym, pełnym spektakularnych efektów specjalnych i interesująco obmyślonych scen, w dodatku nie unika nader odważnych motywów i zabiegów realizatorskich. Jest także filmem bardzo, ale to bardzo nierównym, który budzi uczucia mieszane jak potrawa na winie – nigdy nie wiesz, co się nawinie, bo rewelacyjne wręcz momenty nagle ustępują miejsca pompatycznym "kwasom" lub sztywnemu, irytującemu dydaktyzmowi. Humorystyczne chwile, które z założenia miały być zabawne, mieszają się ze scenami, które ewidentnie miały wywołać grozę lub wzruszenie, lecz niestety wyszły dość komicznie. Wędrujący przez miasto En Sabah Nur bardzo przypomina Imhotepa z Mumii w reżyserii Stephena Sommersa, niestety nie z tych momentów, gdy budził niepokój.

Można też odnieść wrażenie, że twórcy X-Men: Apocalypse nie byli pewni, które elementy fabuły i świata przedstawionego chcą uwypuklić, i trochę gonili w piętkę. Z jednej strony mamy katastrofizm, grozę nadchodzącej apokalipsy i ciekawy wątek pełnej hipokryzji otoczki filozoficznej, serwowanej przez naszego „supermutanta” dla ideologicznej podbudowy swoich działań. Z drugiej – bacznie obserwujące się supermocarstwa, których sytuacja sprawia wrażenie analogii do sytuacji ludzi i mutantów, i wpleciony w to motyw ludzkiej małostkowości oraz krótkowzroczności (mieli możliwość na zawsze pozbyć się atomowego zagrożenia, ale nie, po co? Mieli też opcję położyć kres wrogim działaniom wobec obdarowanych – choćby z racji faktu, iż choć kataklizm rozpoczął mutant, to jednak niebezpieczeństwo także zażegnał mutant, analogicznie do zamachu na prezydenta USA – ale wyszło jak zwykle). Całość okraszona jest scenariuszowymi zagrywkami z amerykańskich młodzieżowych komedii obyczajowych. I wszystko pięknie, tylko że elementy te nie zostały ze sobą zręcznie powiązane i odpowiednio wyważone. Filmy o wychowankach, przyjaciołach i adwersarzach profesora Xaviera różnią się wyraźnie – i niestety nie na korzyść – od uniwersum MCU, w którym humor i patos, powaga i krotochwile, problemy rodzinne i problemy globalne są co najmniej dobrze, a niekiedy wręcz genialnie zbalansowane.

Jedną z ciekawszych kwestii w obrazie Bryana Singera jest zasygnalizowany już temat bożków i flirt z problematyką biblijną. Apokalipsa pogardza ludźmi, gdyż wierzą w „fałszywych bożków” – systemy – i na swój sposób „czczą” prawa stworzone do ochrony słabych, a w rzeczywistości uciskające i słabych, i silnych, którym nie pozwalają rozwinąć potencjału. Drwi, że ludzie porzucili prawdziwą ścieżkę – wolność. Z drugiej strony sam jest fałszywym bożkiem żądnym czci, jego „wolność” zaś polega na tym, że siła jest prawem, a on jako „bóg”, który pragnie, by silni (innymi słowy, potężni mutanci) posiedli Ziemię, dąży do niepodzielnej władzy (w której jakiekolwiek przejawy wolności będą stłumione). Oczywiście, nie dostrzega w tym wszystkim sprzeczności, podobnie jak faktu, że buntując się przeciw jego władzy na przestrzeni kolejnych tysiącleci oraz tworząc systemy polityczne i prawne, ludzie dawali wyraz pragnieniu wolności. Stąd te kataklizmy w różnych mitologiach. Stąd mowa o końcu świata i Czterech Jeźdźcach Apokalipsy w Biblii. Warto zwrócić uwagę, że przytyki Apokalipsy do ludzkiej rasy nie są jednak takie znów bezsensowne. X-Meni mogą z nim wygrać nie dlatego, że ucieleśniają przekonanie co do słuszności systemu i chwały Ameryki, ale dlatego że wierzą sobie nawzajem, są lojalni względem siebie i poczucia, że muszą bronić swoich przyjaciół i wszystkich, którzy nie potrafią zrobić tego sami. Uważają, że wtedy ich dary mają sens. W tym filmie siłą jest to, co okazało się piętą achillesową ekipy Avengers z MCU.

GramTV przedstawia:

Kształtowanie się postaci Apokalipsy w kolejnych odsłonach komiksów o X-menach, jak również w ich filmowej adaptacji X-Men: Apocalypse to bardzo fajny pomysł (dość odważny w amerykańskich realiach). Do takich należy również dychotomia postaci Angela i Nightcrawlera. Z jednej strony słuchający metalu, pełen gniewu wojownik, który w końcu zostaje czarnym charakterem (dzięki czemu może zemścić się za doznane upokorzenia) versus wrażliwy, subtelny, przyjacielski i bardzo religijny „diabeł”, który broni świata i walczy o zwycięstwo dobra nad złem. Pogrążony w modlitwie „diabeł” to naprawdę śliczny kadr. Tak czy owak, kiedy igramy z tematyką biblijną, twierdząc, że być może z czegoś czerpie, miast być objawionym słowem bożym, bezpiecznie jest wrzucić do filmu taki obrazek.

Odważnym posunięciem innego rodzaju jest kwestia języków w niniejszym filmie. Polacy mają tu swoisty prezent od twórców X-Men: Apocalypse, gdyż bardzo ważny wątek rozgrywa się w Polsce, konkretnie w Pruszkowie (Prószkowie? Czy to dla Amerykanów ma znaczenie?), gdzie ukrył się Magneto wraz ze swą nową rodziną. Mnóstwo amerykańskich filmów charakteryzuje się tym, że jakiegokolwiek kraju by nie pokazały, można odnieść wrażenie, iż każdy z nich stanowi taką mniejszą i trochę dziwaczną Amerykę albo kuriozalną, obcą planetę, niemniej jednak wszędzie mówi się w tym samym języku (chyba specjalnie po to, by pochodzący z Ameryki turyści oraz np. agenci wywiadu nie mieli kłopotów z porozumiewaniem się). W tym przypadku twórcom należą się brawa za próbę pokazania, że nie wszędzie jest/było tak samo. Problem polega na tym, że szybko przypomina się Allo Allo i agent w przebraniu żandarma, który myśli, że mówi po francusku.

Gwoli uczciwości, zarówno aktorzy drugoplanowi, jak i Michael Fassbender bardzo się starają, po prostu robią, co mogą. Dla widzów spoza Polski na pewno jest to: Wow! Ale klimat, mówią po ichniemu!. Dla Polaków będzie to brzmiało dość zabawnie, tym gorzej, że również w scenach, które mają za zadanie wzruszać lub podkreślić dramatyzm. W filmie Singera pojawiają się też inne języki. Ciekawe, czy widzowie, którzy na co dzień się nimi posługują, też będą mieć nietęgie miny? Na pewno lepiej byłoby, gdyby staranniej dobrano wszystkich, którzy mają coś do powiedzenia po polsku (choć tu znów trzeba stwierdzić, że próbowali – część odtwórców ma polskie nazwiska), i nie dano owego zadania odtwórcy jednej z głównych ról, ponieważ podważa to wiarygodność tej postaci w oczach części odbiorców. Tak czy owak, brawa za odwagę i artystyczną kreatywność.

Co do samej postaci Magneto, dostajemy tu bardzo archetypowy motyw: mężczyzna, który kiedy coś zdobywa, zaraz to traci, i choćby nie wiadomo jak się starał, nie może zmazać swych win, zawsze go dogonią. Ta postać, a przynajmniej w filmie Singera, stanowi doskonałą ilustrację dla stwierdzenia, że żaden dobry uczynek nie pozostanie bez kary (przy okazji znów kłania się ludzka małostkowość, głupota i brak wdzięczności). Nie ma siły – facet po prostu musi dojść do wniosku, że został stworzony specjalnie po to, by być „złym”, że inaczej nie potrafi i nie ma dla niego nadziei, ból i gniew zmienia zaś w pragnienie destrukcji. Jest to jeden z tych elementów fabuły, który został niejako przedramatyzowany i przesłodzony. Natomiast bardzo dobrze wypadł wątek jego syna - Quicksilvera (Evan Peters, znany z głównych ról w kolejnych seriach American Horror Story). To postać, która rozładowuje napięcie i niekiedy nazbyt czerstwe klimaty sporą dawką humoru, a zarazem nie jest tylko klaunem – ma swój cel w życiu. Na uwagę zasługują też życiowe koleje Raven i wpływ idoli oraz symboli (który był w stanie poruszyć Storm (Alexandra Shipp)).

Bardzo dużym plusem niniejszej produkcji jest ścieżka dźwiękowa, która wspaniale współgra z solidnymi efektami specjalnymi, idąc w parze z dynamiką scen lub atmosferą smutku. Doskonałym tego przykładem – a zarazem dobrego montażu – jest scena, kiedy Quicksilver pokazuje widzom pełnię swych możliwości pod Sweet Dreams Eurythmix, lub scena burzenia miasta pod nieco frywolną, taneczną muzykę orkiestrową. Robi wrażenie walka Apokalipsy i Xaviera, niestety tylko do pewnego momentu, kiedy to napięcie siada wskutek nadmiernego, irytującego patosu. Co do gry aktorskiej, generalnie aktorzy porządnie wykonali swą pracę. Michael Fassbender jest ciut zbyt teatralny, a Alexandra Shipp i Sophie Turner (Jean Grey) dość drętwe. Jennifer Lawrence, James McAvoy i Rose Byrne (agentka Moira Mactaggert) są za to świetni – scena, gdy profesor i agentka spotykają się po latach, to komediowy majstersztyk. Na całą resztę po prostu przyjemnie się patrzy.

Generalnie X-Men: Apacalypse to film, który spokojnie można obejrzeć (a jeśli jest się fanem/fanką uniwersum, to nawet trzeba), ale nie jest to obraz idealny. Znakomicie nadaje się na wycieczkę do kina ze względu na efekty specjalne i wspaniałą muzykę, niestety sposób poprowadzenia fabuły budzi nader mieszane uczucia. No i oczywiście poczekajcie na scenę po napisach.

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!