Dirty Bomb - betatest

Sławek Serafin
2015/07/31 20:54

Nowa, darmowa, sieciowa strzelanka od ludzi, którzy dali światu kultowe Enemy Territory. Dobra aby?

Enemy Territory to słowo-klucz, którym otwiera się Dirty Bomb. Tak w dużym skrócie, dla wszystkich tych, którym nie chce się czytać całego tekstu i chcieliby tylko wiedzieć, czy warto w tę Bombę Brudną sobie zagrać teraz, gdy jest już w otwartej becie. Jeśli graliście w Enemy Territory i jeśli wam się ten szybki, nastawiony na drużynowe zgranie styl rozgrywki podobał, to nie czekajcie, tylko instalujcie Dirty Bomb. A to dlatego, że to jest ni mniej, ni więcej, tylko współczesna wersja tej najprzekultowniejszej strzelanki. I choć może jest jeszcze za wcześnie, by grę oceniać, to wydaje się, że jest niewiele od Enemy Territory gorsza. Jeśli jest gorsza w ogóle, oczywiście.

Dirty Bomb - betatest

Splash Damage zawsze będę szanował. Nie za samo Enemy Territory, które choć przeznakomite, było tak właściwie darmową, nieco przerobioną wersją rewolucyjnego trybu sieciowego z Return to Castle Wolfenstein, więc teoretycznie mógł je zrobić każdy i też byłoby dobre. Ale już Enemy Territory: Quake Wars, pierwsza samodzielna gra Splash Damage, pokazała ich klasę. Fantastycznie asymetryczna rozgrywka, świetne mapy, dużo ciężkiego sprzętu jak w Battlefieldach, ale sam pomysł nadal trzymał się zasad ustalonych przez Enemy Territory. Kapitalna gra. Szkoda, że nie zdobyła sobie większej popularności, ale z drugiej strony jest to całkiem zrozumiałe - przy całej swojej świetnej oryginalności była też całkiem specyficzna i wiele wymagała od gracza. Przede wszystkim do grania w nią potrzebne było zupełnie inne nastawienie niż w innych strzelankach. Było się w niej, tak jak i w Enemy Territory, częścią drużyny. O wiele bardziej niż w jakimś Call of Duty, czy nawet Battlefieldzie. Własny wynik nie miał znaczenia, jeśli nie grało się razem, jeśli nie realizowało się wspólnie kolejnych zadań. Podobnie jest w Dirty Bomb oczywiście, choć poziom komplikacji tychże jest nieco obniżony. Splash Damage dostało niezłą nauczkę w czasie katastrofy, jaką był Brink, czyli kolejna ich gra, która brała formułę Enemy Territory i na swoje nieszczęście starała się ją pogłębić. To ją zabiło. Dirty Bomb idzie w przeciwnym kierunku, jednocześnie mocno trzymając się fundamentów idei. I wygląda na to, że może odnieść sukces.

No dobra, ale o czym ja w ogóle mówię? Jakie Enemy Territory, jakie fundamenty, jakie drużynowe granie? O co w ogóle w tym Dirty Bomb chodzi? Chodzi o to, że nie jest to zwykła strzelanka. Jasne, jest tutaj wystarczająco wiele radosnego biegania i strzelania, bardzo fajnego, bardzo dynamicznego, tempem bardziej przypominającego te "szybsze" strzelanki wywodzące się z quake'owej areny, takie jak Call of Duty. Od realizmu trzyma się Dirty Bomb z dala i wymienia go z dziką rozkoszą na pojedynki strzeleckie, w których się dziko skacze w pionie i poziomie, jednocześnie próbując wsadzić serię prosto w beret przeciwnika. Jasne, to nie strzelanka arenowa, ale ruch i uniki są tutaj ważne, o wiele ważniejsze niż dostojnie siedzenie na tyłku w jakiejś upatrzonej miejscówce i czekanie, czy nam coś w celownik nie wlezie. To znaczy, jeśli aktualnie jesteśmy w drużynie broniącej, to akurat trzymanie się konkretnej lokacji wcale nie jest złym pomysłem. Ale nie dlatego, że gra nagradza kampienie, tylko przez to, że skupia graczy i samą rozgrywkę, jak w promienie słońca w soczewce, doprowadzając do wybuchu płomienia.

Dirty Bomb stawia na rozgrywkę opartą na kolejnych zadaniach. Jak Enemy Territory. Mapy są czymś w rodzaju szerokich korytarzy, które przemierzamy stopniowo, otwierając kolejne "drzwi". Trochę przypomina to tryb Gorączki znany z Battlefieldów, tyle że to właśnie Battlefieldy ściągnęły (i uprościły) ten pomysł z gier Enemy Territory, a nie odwrotnie. Najłatwiej chyba będzie wyjaśnić to na przykładzie. Jest sobie w Dirty Bomb mapa Chapel, miejska, wieczorowa. Zadaniem drużyny atakującej jest naprawienie wozu pancernego stojącego niedaleko ich strefy odrodzenia. Naprawiona pancerka może się poruszać i gracze muszą ją eskortować ulicami do konkretnego punktu na mapie, gdzie się zatrzyma i otworzy bagażnik zawierający bomby. Te urządzenia bardzo wybuchowe trzeba następnie dźwignąć z trudem niemałym i przenieść ręcznie do wejścia do wieżowca, by tam je zdetonować, elegancko zawalając cały budynek. Po co? A diabli wiedzą. Ważne, że w ten sposób się wygrywa. Dla obu stron, atakującej i broniącej, rozgrywka podzielona jest na trzy wyraźne etapy, każdy w innej części mapy, każdy wymagający innej taktyki, ale takiej samej ścisłej współpracy. Bieganie po okolicy w poszukiwaniu fragów? To nie ta gra. Tutaj trzeba iść do celu, najlepiej w grupie, albo po prostu przegramy niezależnie od własnego wyniku. Trzeba się wzajemnie osłaniać i wspierać, korzystając ze zróżnicowania wyposażenia i uzbrojenia poszczególnych postaci. Tak, postaci, nie klas. Klas tu nie ma.

Dirty Bomb w tym momencie to czternastu różnych konkretnych najemników, których można podzielić na kilka klasycznych archetypów - medyk, szturmowiec, mechanik i tak dalej. Różnica między najemnikami z tej gry a klasami z takiego Battlefielda jest jednak taka, że tutaj mamy na przykład trzy postacie zajmujące się leczeniem i ożywianiem kolegów z drużyny. I każda ma nie tylko inną broń główną, ale też w inny sposób leczy. Taka Aura na przykład nie ma apteczek, lecz rozstawia stację leczącą, przez co jest najbardziej defensywnym z medyków. Sparks z kolei ma apteczki, ale nie ma defibrylatora, zamiast którego ożywia kolegów z oddali specjalną wyrzutnią, przez co najlepiej nadaje się do wspierania ataku z bezpiecznej odległości. Sawbones zaś, ostatni z sanitariuszy, jest uniwersalny oczywiście. I mniej więcej tak to działa dla wszystkich najemników. Każdy jest w jakiś sposób bardziej wyspecjalizowany w ramach swojej specjalizacji. Każdy ma jakąś unikalną, niedostępną dla innych cechę, taką jak choćby posiadanie na wyposażeniu granatów. Na szczęście tylko niektórzy najemnicy je mają, dzięki czemu Splash Damage elegancko uniknęło kiepskiej z punktu widzenia dynamiki rozgrywki opcji spamowania owymi granatami. Mamy więc tutaj kolesi rozdających amunicję, dziewczyny leczące kolegów, pana rozstawiającego wieżyczki, łysola wzywającego naloty i tak dalej i tym podobne, w różnych konfiguracjach i zestawieniach. Przed każdym meczem decydujemy, z których najemników będziemy w nim korzystać - możemy wybrać trzech spośród dostępnych i do końca rundy musimy się tych wyborów trzymać, choć oczywiście przy każdorazowym odrodzeniu możemy stać się dowolnym z tej trójki.

GramTV przedstawia:

I w tym momencie dochodzimy do punktu, w którym trzeba wyjaśnić, jak w Dirty Bomb działa darmowy model grania. Otóż owych najemników jest czternastu i pewnie będzie ich więcej, ale na starcie mamy tylko dwóch, których dostajemy po zaliczeniu samouczka. Pozostałych trzeba kupić lub też zadowolić się rotacją, która co tydzień za darmo udostępnia nam trzy dodatkowe postacie. Cały system mocno przypomina League of Legends. Podobnie jak w tej grze, w Dirty Bomb można najemników kupować za prawdziwe pieniądze lub też za walutę zarabianą w samej grze. Ten drugi sposób jest dość czasochłonny, zważywszy na fakt, że najemnicy kosztują 30 lub 50 tysięcy za sztukę, a za mecz dostajemy od stu do dwustu punktów. To znaczy, jeśli nie liczyć premii. A tych na szczęście jest tutaj sporo. Dostajemy bonusy za pierwszy mecz, za pierwszy wygrany mecz i za awans na kolejny poziom postaci. Co dwie godziny z hakiem system przydziela nam także trzy misje, polegające na zebraniu określonej ilości punktów doświadczenia w pewien konkretny sposób, na przykład grając jednym z naszych najemników, za które również otrzymujemy dodatkową kasę. Ogólnie rzecz biorąc można sobie pierwszych dwóch czy trzech najemników kupić za wirtualny pieniądz całkiem szybko. To znaczy, jeśli nie wydamy zarobione w pocie czoła waluty na coś innego, jak na przykład zestawy wyposażenia.

Każdy najemnik może być "ulepszony" za pomocą wspomnianych zestawów. Znajdziemy je w specjalnych walizkach, które co jakiś czas dostajemy w nagrodę po zakończeniu meczu, ale możemy też sobie je kupić. Tanie nie są, to prawda, ale tańsze od nowych postaci. W zależności od poziomu zestawu, zawiera on od jednej do trzech dodatkowych premii do różnych umiejętności bohatera. Nie są one jakieś olbrzymie i nie burzą równowagi rozgrywki, ale pozwalają na jeszcze jeden, niewielki krok w kierunku dalszej specjalizacji. No i oczywiście są obiektem pożądania, który lśni nam jasnym światłem na końcu tunelu, czyli całej serii gier, w których mozolnie będziemy ciułać pieniążki na wymarzony zakup. Co ciekawe, w sumie jest sześć poziomów zestawów, od ołowianego do kobaltowego, ale trzy najwyższe można znaleźć tylko w walizkach i mają one wartość wyłącznie kolekcjonerską, bo wszystkie dostępne premie są już na poziomie trzecim, brązowym. Brązowe zestawy, których każdy najemnik ma około dziesięciu w sumie, można normalnie kupić w sklepie, jak już wspomniałem. Nie ma więc tutaj mowy o pay-to-win, bo po pierwsze dodatkowe modyfikatory z zestawów i bronie w nich dostępne dają przewagę naprawdę niewielką, a po drugie są dostępne dla wszystkich, nie tylko tych płacących prawdziwymi pieniędzmi. Jak ktoś chce szastać kasą to proszę bardzo, może sobie kupić zestawy, może hurtem walizki nabywać i tak dalej, ale nie może nabyć nic, czego normalny gracz też nie ma w swoim zasięgu, jeśli będzie grzecznie grindował. Co ważniejsze, nie widziałem w tej grze żadnej opcji, która w dalszej perspektywie zmuszałaby do wydawania pieniędzy - nie ma tu żadnych "kosztów utrzymania", które będą rosły do niedorzecznych poziomów i sprawiały, że w zaawansowanych stadiach rozgrywki zabawa bez "konta premium" będzie prawdziwą męką. Tak, na ciebie patrzę drogie World of Tanks. Dirty Bomb nie idzie w tym kierunku na szczęście, a przynajmniej jeszcze nie teraz, w becie.

W becie, w którą znakomicie się gra. Napisałem przed chwilą, że trzeba grindować kasę na nowych najemników i zestawy wyposażenia, ale to sugeruje, że sama gra, sam rdzeń rozgrywki, jest jakiś męczący i monotonny. A nie jest to prawda. Wręcz przeciwnie, ja osobiście miałem z Dirty Bomb masę radości i tak naprawdę zainteresowałem się tą całą kwestią mikrotransakcji tylko po to, żeby móc o tym wszystkim tutaj napisać. Gdyby nie ten tekst, to rżnąłbym kolejne rundki jak dziki, pohukując jeszcze z ukontentowania, nie zwracając uwagi na nic poza samym graniem. Gra ma świetne tempo, może nawet za dobre, bo biedny człowiek nie wie, co ze sobą zrobić w tej dwuminutowej przerwie między kolejnymi rundami, gdy nagle adrenalina przestanie się wydzielać, bo nic ważnego się nie dzieje. Mapy są bardzo fajne też i choć nie widzę tu jeszcze następców kultowego Gold Rush czy Battery z Enemy Territory, to całkiem możliwe, że tylko dlatego, że na tamtych spędziłem setki godzin, a w Dirty Bomb jak na razie zaledwie kilka i jeszcze daleko mi do rozgryzienia wszystkich opcji i zakamarków. Powtórzę tylko, że gra się znakomicie. Może też dlatego, że mimo nazwy gra jest zaskakująco "czysta" i nie ma w niej pierdyliarda przeszkadzających w skupieniu na tym co ważne medali, osiągnięć, unlocków, opasek na oczy i gumowych kaczek na hełm. Zbieramy kasę na najemników lub zestawy wyposażenia. I to wszystko. Doskonała przejrzystość.

Dirty Bomb to najlepsze Enemy Territory od czasów Quake Wars. I jeśli będzie rozwijane, jeśli będzie dopieszczane i wzbogacane, to może nawet kiedyś sięgnąć do poprzeczki zawieszonej niebotycznie wysoko przez kultowy pierwowzór. A na razie, teraz w becie, jest po prostu strasznie fajne. I z całego serca polecam, zwłaszcza fanom serii.

Na koniec jeszcze dodam, że aktualnie trwa "otwarty weekend" Dirty Bomb, w ramach którego normalna darmowa rotacja postaci jest poszerzona z trzech do ośmiu najemników. To bardzo dobra chwila, żeby zacząć się bawić z Brudną Bombą. To znaczy lepsza niż dowolna inna, która też jest dobra.

Komentarze
16
KeyserSoze
Gramowicz
Autor
01/08/2015 15:21

Dnia 01.08.2015 o 09:45, fenr1r napisał:

Jest i działa identycznie jak w poprzednich grach (v+kombinacja cyfr na klawiaturze),

To świetnie. Jakoś mi nie przyszło do głowy sprawdzić, dopóki nie zacząłem czytać komentarzy. Pomroczność jasna albo coś :)

Dnia 01.08.2015 o 09:45, fenr1r napisał:

I serdecznie gratuluję gram.pl za przygotowanie rzetelnego testu gry

Dzięki, miło słyszeć dla odmiany dobre słowo

Usunięty
Usunięty
01/08/2015 14:05

Mam 30 lvl i 400+ godzin z DB. Gdyby ktoś szukał pomocy, ludzi do grania zapraszam na Dirty Bomb Polska, http://playdirty.plI serdecznie gratuluję gram.pl za przygotowanie rzetelnego testu gry :)

Usunięty
Usunięty
01/08/2015 13:27
Dnia 01.08.2015 o 13:08, calwert napisał:

Wysokość lvl nie jest niestety bezwzględnym wyznacznikiem umiejętności,dla tego ja nigdy nie oceniam graczy po ich lvlu.

Ale znajomości gry już owszem, generalnie osoby z wyższym poziomem siłą rzeczy bardziej ją ogarniają, w końcu spędzili w niej więcej czasu. Oczywiście zdarzają się gracze traktujący tę grę jako nic więcej niż team deathmatch.




Trwa Wczytywanie