"Sobotnie popołudnie? Pójdę na drugą część tej historyjki science-fiction, której docelowym odbiorcą są trzynastoletnie dziewczynki. Pierwsza była nawet przyzwoita." Taka myśl przeszła mi przez głowę wczoraj. Dzisiaj żałuję.
"Sobotnie popołudnie? Pójdę na drugą część tej historyjki science-fiction, której docelowym odbiorcą są trzynastoletnie dziewczynki. Pierwsza była nawet przyzwoita." Taka myśl przeszła mi przez głowę wczoraj. Dzisiaj żałuję.
Są takie filmy, których oglądanie zaliczamy do tzw. "guilty pleasures" (ang. przyjemność z poczuciem winy). Nie powinny nam się podobać, bo były głupie, proste, niemalże odmóżdżające, szyte pod publiczkę, ale i tak miło nam się z nimi spędzało czas. Do tego grona z pewnością zaliczam pierwszą część z serii Niezgodna. Z drugą na pewno wiąże się poczucie winy, ale przyjemność już niekoniecznie.
Wszystko, co sprawiło, że pierwszą część serii dało się oglądać, nie występuje w drugiej. Nie mamy napięcia związanego z koniecznością ukrywania swojej tożsamości, co było całkiem ciekawe w związku z prezentowanym poprzednio uczciwie-niesprawiedliwym systemem frakcji. Zamiast tego mamy podróż przez niezaprezentowaną właściwie anty-utopię i wizytę wśród kolejnych frakcji. Które są boleśnie wycięte z papieru, jeszcze bardziej niż dystrykty w Igrzyskach Śmierci.
Dobrze zresztą, że o tej drugiej serii tak naturalnie wspomniałem, bo warto porównać obydwie historie. Pierwsza z nich opowiada o faktycznie ciekawej osobie - sprytnej, walecznej, znoszącej walkę umysłów z demonicznym prezydentem i emocjonalnie wiarygodną Katniss. Bohaterka Igrzysk Śmierci pokonuje zło w jego własnej grze - tak, że jesteśmy w stanie w to uwierzyć. Seria Niezgodna przedstawia głupio-mądrą Tris, która mówiąc memicznie "odstawia jakiś szajs", a dzieje się co chce. Jej poczynania nie mają większego sensu, ciężko w ogóle zrozumieć, jakie emocje nią targają, kiedy decyduje się na jakiś krok. No, brak w tym wszystkim ładu i składu. Mówią tutaj o drugiej części, bo pierwsza pod tym względem była względnie logiczna i wiarygodna.
Żeby było jeszcze gorzej, aktorstwo w Zbuntowanej woła o pomstę do nieba. Główna aktorka strzela dwie miny przez cały film - smutną i walczącą z wewnętrznym gniewem. Jest równie charyzmatyczna, co przeciętna Edytka czy inna Bożenka z dowolnego polskiego serialu telewizyjnego. Shailene Woodley jako odtwórczyni roli Beatrice "Prior" Tris nie wzbudza żadnych emocji, a kiedy próbuje z siebie coś więcej wykrzesać, to wygląda po prostu śmiesznie. Jeszcze gorszy jest Theo James jako Cztery, który sprawił, że aktorstwo w Zmierzchu wygląda jak materiał na Oskara. Nieźle wypadają tylko starsze aktorki, a więc Kate Winslet i Naomi Watts, a także znany z Whiplash Miles Teller, którego obecność w paru scenach ocaliła mnie od estetycznego zawału. To niewiarygodne jak bardzo na tle generalnej miernoty wyróżnić potrafił się ten młody talent, mając do wzięcia tak nieznaczną i nieskomplikowaną rólkę.
Żeby oddać filmowi prawdę, to pojawiły się w Zbuntowanej ze dwie sceny, które mi się spodobały. Jedna scena walki i jedna scena wspinaczki. To tyle. Chociaż mamy do czynienia z filmem akcji, to rzeczonej akcji jest jednak bardzo mało. Kiedy już sądzimy, że zaraz tempo wzrośnie, scenarzysta (czy raczej autorka książki, bo film oparty jest na nich) ucina temat. Brakuje dreszczyku emocji. Brakuje emocji w ogóle. Główna bohaterka gapiąca się tępo w przestrzeń i przeżywająca rzekomą, idiotycznie wmówioną sobie winę za śmierć swoich bliskich ("Gdybym nie była inna, to wszystko by się nie wydarzyło! Chlip, chlip!") niestety nie wystarczają.
Naprawdę chciałbym móc pochwalić za coś Zbuntowaną. Niestety, nie bardzo mam za co. Wymienić mogę najwyżej te elementy, które wypadły przyzwoicie: scenografię, muzykę i zdjęcia. Tutaj niczego nie sknocono. Nie żeby to było jakieś szczególne osiągnięcie.
Film był tak zły, że czasami przechodziły mnie ciarki żenady. Drętwe dialogi, brak akcji, generalna nuda, głupie profile psychologiczne postaci... Niestety, skupiono się w prawie stu procentach na Tris, odstawiając niemalże w ogóle kwestie związane z budową społeczeństwa, zwyczajami klas i tak dalej. Skutecznie wykastrowano przyzwoite "teen fantasy" ze wszystkiego, co stanowiło jakąkolwiek wartość, pozostawiając mdłą historyjkę o dziewczynie, która jest wyjątkowo mądra i silna, ale niestety nigdy tego nie daje po sobie poznać.