Woolfe: The Red Hood Diaries - wrażenia z gry

Patryk Purczyński
2015/03/18 18:00
2
0

Woolfe: The Red Hood Diaries to jedna z tych gier, w przypadku których za błędy techniczne zapłaci najpewniej niemal cały projekt. A szkoda, bo nie brakuje tu pomysłowych rozwiązań.

Woolfe: The Red Hood Diaries - wrażenia z gry

Kiedy bracia Grimm w drugiej połowie XIX w. spisywali finalną wersję baśni o Czerwonym Kapturku, zapewne nie przypuszczali, że ich dzieło doczeka się tak nietuzinkowej adaptacji, jak ta autorstwa belgijskiego studia GRIN. Bo tu niby jest tak samo: jest dziewczyna w szkarłatnym odzieniu, jest babcia i jest wilk. Słynne trio spotyka się jednak w Woolfe: The Red Hood Diaries w zupełnie innych okolicznościach niż w baśni, na której bazuje. Twórcy dokonali luźnej adaptacji czyniąc z Kapturka samotnej mścicielki, która pragnie poznać prawdziwą przyczynę śmierci swojego ojca - ta oficjalna to wypadek w trakcie pracy. Akcję przenieśli z kolei z lasu i samotnie stojącej chatki do opustoszałego miasta, w którym po ulicach grasują jedynie nakręcane żołnierzyki, złowrogi wytwór równie złowieszczej fabryki niejakiego pana Woolfe'a - tej, w której pracował i rzekomo zginął ojciec Kapturka.

Woolfe: The Red Hood Diaries, choć bazuje na baśni, ma mroczny klimat. Przekonujemy się o tym właściwie od pierwszej chwili. Wystarczy już sam rzut oka na główną bohaterkę, stylizowaną nieco na Alicję z produkcji Americana McGee. Smukła, przesadnie szczupła, z obłędem w oczach - taka jest zakapturzona pannica w grze studia GRIN. Kapturek służy zresztą nie tylko za postać przewodnią, ale również za narratorkę. Warto zauważyć, że wirtualna baśń również jest rymowana. Aktorce wcielającej się w dziewczynę brakuje nieco spójności. Z jednej strony słychać w jej głosie smutek i rozczarowanie panującą sytuacją, z drugiej w kolejnych wersetach sili się na recytację. Taki dualizm działa zdecydowanie na niekorzyść.

Sama gra to platformówka 2,5D oparta na kilku filarach: walce z przeciwnikiem, skradaniu i rozwiązywaniu zagadek logicznych bazujących na zabawie z terenem. Z tych trzech elementów dobrze wypada niestety tak naprawdę tylko jeden - ten ostatni. Ekipie GRIN nie zabrakło pomysłów na igranie z graczem i zmuszenie go do pokombinowania, by przedostać się w pożądane miejsce. Dźwignie, zapadnie, uciekanie przed pułapkami, lawirowanie po różnych poziomach - to dla Kapturka codzienność. Zagadki nie są może najbardziej skomplikowane, daleko im do łamigłówek z Portalu czy The Talos Principle, ale stanowią przyjemne urozmaicenie rozgrywki.

Zabawa stricte platformowa nie jest już tak udana. Woolfe: The Red Hood Diaries to jedna z tych gier, w przypadku których za błędy techniczne zapłaci najpewniej niemal cały projekt. Kiedy bowiem robi się platformówkę, warstwa techniczna jest bardzo ważna, stanowi fundament całej gry. Tymczasem w tym przypadku mocno nadszarpuje ona opinię o produkcji studia GRIN. Łatwo jest przeskoczyć w niepożądane miejsce, Kapturkowi zdarza się blokować, niewidzialne ściany to również częsty obrazek. Miasto, które miało być placem zabaw, staje się placem udręki.

Kapturek nie podlega prawom fizyki i gdy tylko puścimy klawisz kierunkowy, zawisa w powietrzu. Wygląda to bardzo nienaturalnie i trudno się do takiego systemu przyzwyczaić. Woolfe pod względem przecinania przestworzy w niczym nie przypomina najlepszych przedstawicieli gatunku. A jest się na kim wzorować - i nie mam tu wcale na myśli najbardziej majętnych studiów w branży, a także właśnie mniejsze ekipy pokroju Frozenbyte (seria Trine) czy nawet polskie Flying Wild Hog (Juju). Ostatnio maestrią w zabawie z otoczeniem wykazali się przedstawiciele Moon Studios w Ori and the Blind Forest. GRIN nie dotrzymuje niestety kroku tym zespołom.

GramTV przedstawia:

Równie słabo wypada w Woolfe: The Red Hood Diaries walka, co jest zresztą pokłosiem tego samego czynnika - niedomagającej warstwy technicznej. Gdy już Kapturek dorwie się do jakiegoś toporka, można z nim zrobić kilka rzeczy. Twórcy zaoferowali atak podstawowy i specjalny, a także unik. Najefektywniejszym sposobem na radzenie sobie z przeciwnikami (pomijając zwykłe uciekanie przed nimi, co, jak pokazuje praktyka, też bywa skuteczną metodą - i na przejście do kolejnego etapu, i na uwolnienie się od frustracji, jaką rodzą monotonne, nieskładne starcia z nieprzyjacielem) jest powtarzanie sekwencji naparzaj-naparzaj-naparzaj-naparzaj-odskok.

Konfrontacjom brakuje jakiejś głębszej myśli i dobrej realizacji. Szkoda, bo po pierwszych prezentacjach wyglądało na to, że walka może być elementem windującym Woolfe: The Red Hood Diaries. Ostatecznie tylko ten tytuł pogrąża. Podobnie zresztą jest ze sztuczną inteligencją. Nakręcane żołnierzyki z fabryki Woolfe'a słabo reagują na obecność Kapturka, nawet jeśli ten przemyka tuż obok nich i teoretycznie powinien znajdować się w zasięgu ich wzroku. Z pogonią za uciekającym dziewczęciem też po jakimś czasie dają sobie spokój. Światełkiem w tunelu są co prawda schematyczne i wykonane w starym stylu, ale zmuszające do myślenia w poszukiwaniu odpowiedniej metody i bazujące na refleksie starcia z bossami.

Do mocnych stron Woolfe: The Red Hood Diaries z pewnością nie można zaliczyć też grafiki. Wspominałem już o pustych lokacjach. To, że na ulicach miasta życie zamarło, jest co prawda uzasadnione fabularnie, ale odbija się na odbiorze miejsc, które przemierza Kapturek. Lepiej wypadają na tym tle zamknięte pomieszczenia, gdzie ciasne korytarze wyglądają bardziej naturalnie. Nie ma mowy o realistycznej grze świateł i cieni, co sprawia, że element skradankowy wygląda na dodany na siłę i w praktyce prezentuje się karykaturalnie, o czym wspomniałem już przy okazji pastwienia się nad SI. Takie błędy, jak zatapianie się głównej bohaterki w podłożu można by jeszcze wybaczyć, ale brak współgrania postaci z otaczającym ją światem jest tylko kolejnym powodem rodzącej się frustracji.

Mocno liczyłem na Woolfe: The Red Hood Diaries. Wierzyłem, że może być tegorocznym czarnym koniem - grą, o której niewiele się mówi, a która potrafi urzec. Niestety, po kontakcie z wczesną wersją czar prysł. Pewnych braków po prostu nie da się nadrobić. Przyjemna skądinąd opowieść, interesujące postacie i wierszowany styl, zanurzone w mrocznym klimacie, to za mało, by mnie do tego tytułu przekonać, choć z drugiej strony niska cena (9,99 euro) bardziej tolerancyjnym graczom z pewnością pozwoli przymknąć oko nawet na najbardziej oczywiste wpadki. Ja wychodzę z założenia, że gra bazująca na rozgrywce musi oferować - jak nietrudno zgadnąć - udaną, przemyślaną rozgrywkę. Jeśli tego brakuje, wszystko pozostałe traci swój blask i zostaje przysłonięte przez techniczne niedociągnięcia. Zły wilk tym razem nad Czerwonym Kapturkiem zatriumfował.

Komentarze
2
zadymek
Gramowicz
19/03/2015 14:31

"Woolfe: The Red Hood Diaries, choć bazuje na baśni"No przecież właśnie dlatego ma mroczny klimat. Oczywiście mowa o baśniach, a nie poprawnych politycznie ich wersjach, opowiadankach na dobranoc dla berbeci.

Usunięty
Usunięty
18/03/2015 19:33

[m-r]