Polski komiks śmieciowy

Tomasz Pstrągowski
2014/10/26 11:05
1
0

Jeżeli tęsknicie do pięknych lat 80. i złotych czasów polskiego komiksu, a na waszych półkach honorowe miejsce zajmują wysłużone albumy "Thorgala", "Yansa", "Kapitana Żbika" i "Funky Kovala", ten tekst nie jest dla was.

Nie dlatego, że traktuje o słabych tytułach, ale dlatego, że "Vrecless Vrestlers", "Planeta uciętych kończyn" i "Jan Hardy" to najczystszy komiksowy underground. Przewrotny, bezczelny i wywrotowy. Zakorzeniony w popkulturze lat 80., ale na pewno nie w polskiej.

Wrestling dla kolekcjonerów

Łukasz Kowalczuk nie ukrywa, że tęskni za epoką VHS - okresem, gdy po zmianie ustrojowej Polskę zalała fala zachodniej popkultury, a zafascynowani nią rodacy pochłaniali filmy, komiksy i książki nie przejmując się oddzielaniem ziarna od plewy. Czy, jeżeli mamy być szczerzy, prawami autorskimi. "Doceniam fakt, że dzisiaj mam wszystko na wyciągnięcie ręki, ale wtedy każdą kasetę i komiks traktowało się z większym szacunkiem i znało je na pamięć" - mówi rysownik z Gdyni, znany wcześniej jako autor bezkompromisowego zina "Nienawidzę ludzi". Polski komiks śmieciowy

Przywiązanie do oryginału, czytelniczego rytuału i popkulturalnych odpadów widać w wydawanym za własne pieniądze cyklu "Vrecless Vrestlers". To przedziwna opowieść o turnieju sztuk walki rozgrywającym się w 3067 roku. Biorą w nim udział mistrzowie porwani z różnych miejsc i epok. Moim ulubieńcem jest Sergeant Reptilion - zmilitaryzowany jaszczur z Jerusalembergu z XXV-wiecznej Ziemi. Ale swoich fanów znajdą też z pewnością Original Hippie Killer - gdyński kibol o złotym sercu, czy Crimean Crab - "jedyny mutant z basenu Morza Czarnego niepokonany przez The Eye", kolejnego z uczestników turnieju, nurka głębinowego, walczącego z mutantami na zlecenie radzieckiej floty.

W każdym zeszycie przedstawione są dwie walki. Brutalne, chaotyczne, świetnie rozplanowane starcia wzorowane na amerykańskim wrestlingu. Zgodnie z prawidłami komiksu niezależnego krew leje się tu gęsto, a przypadkowymi ofiarami nikt nie zawraca sobie głowy. Seria sprawia wrażenie rysowanej na żywo, pod wpływem impulsu, jednak Kowalczuk zapewnia, że to złudzenie. "Od początku wiem, kto wygra, kombinuję tylko jak to opowiedzieć na określonej liczbie stron. Na żywioł pozwalam sobie w kwestii poszczególnych scen albo layoutów strony" - wyznaje. Nie chce jednak zdradzić, który z wojowników wygra turniej.

Nie ma to chyba wielkiego znaczenia. W serii Kowalczuka bardziej niż wynik turnieju liczy się bowiem zbieractwo - uśpiony we wszystkich nerdach instynkt, na którym gdyński artysta umiejętnie gra. Albumy sprzedaje w specjalnych kopertach oznaczonych pieczątką. Pomiędzy stronami majtają się nalepki z podobiznami zawodników. A jakby tego było mało, każdy numer zawiera jakąś prostą łamigłówkę - labirynt, wykreślankę czy zabawę w "znajdź 10 różnic".

Taka strategia sprawia, że kolejne zeszyty "Vreckless Vrestlers" traktuje się niczym stare komiksy z TM-Semic, zwłaszcza te o wojowniczych żółwiach ninja. Kowalczuk nie ukrywa zresztą, że zeszyty słynnego wydawnictwa ukształtowały jego młodość. O historii oficyny napisał nawet pracę magisterską, którą następnie wydał pod tytułem "TM-Semic. Największe komiksowe wydawnictwo lat 90. w Polsce". W jednym z rozdziałów przywołał listy, jakie wierni czytelnicy wysyłali do redakcji. Niewinne, naiwne, sentymentalne - czytane dzisiaj przypominają o dawno zapomnianych czasach, gdy bezmyślnie zachwycaliśmy się z pulpą "tak złą, że aż dobrą" - jak opisuje ją Kowalczuk.

"Vrecless Vrestlers" wydawane jest w malutkim nakładzie. Brutalne, prześmiewcze pojedynki pomiędzy absurdalnymi bohaterami nie zapewnią ich autorowi sławy (choć do wydania zbiorczego przygotowuje się Kultura Gniewu). Ale wcale nie o sławę mu chodzi. "Po kilkunastu latach na scenie punkowej, siedzenie w niszy nisz kompletnie mi nie przeszkadza" mówi. "Chciałbym zacząć zarabiać na życie robiąc to, co lubię najbardziej. Popularność to środek, nie cel".

Kończyny ucięty w hołdzie Marvelowi

O ile korzeni "Vrecless Vrestlers" należy szukać w pierwszych, bezkompromisowych zeszytach serii "Wojowniczych Żółwi Ninja" (komiks ten zaczynał jako dzieło undergroundowe, dopiero z czasem przeistoczył się w popularną markę dla nastolatków), o tyle "Planeta uciętych kończyn" to opowieść wyrastająca wprost z TM-Semicowych "Spieder-Manów" i "Batmanów". Nawet imiona bohaterów są tu zaczerpnięte z komiksów Marvela i DC Comics. Główny bohater, superheros przemieniający się w pojazd kosmiczny, nazywa się Peter Parker. Zaś jego pomocnik, podróżujący w specjalnym plecaku Człowieka Rakiety, to Bruce Wayne.

Autorem "Planety uciętych kończyn" jest Łukasz Mazur, rysownik z Warszawy, będący jednym z trzech filarów wydawnictwa ATY. Do tej pory zadowalał się rolą animatora środowiska tworzącego zin "Biceps" i szkicowniki znanych artystów, teraz postanowił spróbować własnych sił jako autor komiksów.

Gdy pytam, czy tęskni za starymi Marvelami i zeszytami TM-Semica odpowiada z entuzjazmem: "Jasne, że tęsknię! Era TM-Semica była pięknym okresem mojego dzieciństwa - latania co miesiąc po wszystkich kioskach w okolicy i szukania nowości, czytania wszelkich rewelacji zamieszczanych na stronach klubowych, które dotyczyły tego co się wtedy działo za oceanem, wymieniania się z kumplami z bloku i tego typu klimatami".

Strony klubowe, którym Kowalczuk poświęcił cały rozdział swojej książki, a których wielkim fanem w Marvelu był sam Stan Lee, pojawiają się zresztą na ostatnich kartach "Planety uciętych kończyn". Mazur parodiuje na nich ton listów, które niegdyś wysyłaliśmy do wydawnictw. Przypomina też, jak smutny los spotykał nasze komiksy - prawy dolny róg strony klubowej jest urwany, jakby właścicielem albumu nie był dorosły czytelnik, ale kończący szkołę podstawową dzieciak, czytający ze zbyt dużym zaangażowaniem.

A o czym traktuje scenariusz? To przewrotna historia dwójki superbohaterów, wyruszających na ratunek córce prezydenta porwanej przez bezwzględnych Sumatran. Powstrzymajcie jednak swój pierwszy osąd, "Planeta uciętych kończyn" nie jest kalką naiwnych marvelowskich historyjek. Największą siłą tej opowieści jest fakt, iż Mazurowi udała się rzecz niełatwa - do parodii wcisnął prawdziwy popkulturowy dramat. Na tyle poruszający i dobrze rozpisany, że czytelnik nie jest pewien, czy podczas lektury powinien się śmiać czy zadumać.

"'Planetę...' uznałbym raczej za parodię, która gdzieś tam mimochodem dotknęła przypadkowo poważniejszych tematów" - mówi Mazur, gdy zwracam mu uwagę na tę prawidłowość. "Parę poważniejszych elementów pojawiło się już podczas rysowania 'na czysto' czy nawet pisania dialogów, które zostawiłem na ostatnią chwilę. Całość lekko wymknęła mi się spod kontroli i nie jest to do końca to, czym miało być przy rozpoczęciu prac".

GramTV przedstawia:

Komiks Mazura został wyróżniony na tegorocznym Międzynarodowym Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi. Czytelnicy uznali, że to najlepszy polski komiks roku. I choć z ich werdyktem można polemizować, nie da się ukryć, że "Planeta uciętych kończyn" to z pewnością jedna z najciekawszych inicjatyw na naszym rynku. Tym bardziej cieszy zapowiedź, iż pierwsza część doczeka się kontynuacji. Ba, Mazur odgraża się, że w planach ma stworzenie całego uniwersum podobnego do tych, w których działają postaci Marvela i DC Comics.

"Uniwersum już powstało i póki co istnieje jedynie w mojej głowie. Pomysły, które wpadały mi do niej przez ostatnich kilka lat nagle zaczęły mieć sens i gdzieś się zazębiać, więc powoli zaczynam pracę nad kolejnymi częściami. W listopadzie postaram się wypuścić krótki przerywnik, w styczniu coś w rodzaju 'Opowieści niestworzonych 1.5', a w maju część drugą. To uniwersum nie będzie miało jednego głównego bohatera, ale spoiwem łączącym wszystko będzie Orbiter, który pomimo tego, że nie będzie zawsze na pierwszym planie pełnić będzie ważną rolę. Na początku wszystko prowadzić będzie do zapowiadanej od dawna 'Nienawiści atomowego rycerza', a dalej... nic nie będzie takie samo".

Superżołnierz... wyklęty

To nie pierwszy raz, kiedy słyszymy o polskich planach na komiksowe uniwersum. Kilka lat temu równie ambitne wizje kreślił Jakub Kijuc, rysownik z Lublina, autor enigmatycznej serii "Konstrukt". W wywiadzie, który przeprowadziłem z nim na łamach komiks.wp.pl zapowiadał, iż całość liczyć sobie będzie 84 części, a wokół "Konstruktu" wyrosną papierowa gra RPG (zapowiedzi ewoluowały później w planszówkę), kolekcja "tazosów" i profesjonalnie wykonane figurki. Nic z tego nie wyszło. Wprawdzie "Konstrukt" zadebiutował doskonale, a według słów Kijuca nakład pierwszego numeru sięgnął 23 tysięcy egzemplarzy, ale szybko stracił impet. Kolejne części były coraz bardziej hermetyczne, czytelnicy uciekali, krytycy narzekali. Ostatecznie artysta musiał się zadowolić wydaniem czterech zeszytów, o których niewielu już dzisiaj pamięta.

Teraz Kijuc powraca z nowym spektakularnym pomysłem. Porzuca mroczne tereny tajemniczej stacji badawczej i wkracza na ziemie superbohaterów. Nie zależy mu jednak na powielaniu amerykańskich wzorów, ale na wykreowaniu słowiańskiego herosa. Dlatego Jan Hardy, tytułowy bohater serii, to żołnierz wyklęty, walczący z komunistami tuż po zakończeniu II wojny światowej.

Pierwszym, co rzuca się w oczy, to zaangażowanie polityczne Hardego. Na okładce drugiego zeszytu znalazła się reklama sklepu z "odzieżą patriotyczną" Red is bad. W środku można znaleźć reklamy prawicowych pism: "Gazety Warszawskiej" ("Doprowadzamy lewactwo do wściekłości ... i jesteśmy z tego dumni") i "Polski Niepodległej". Kijuc wspiera także akcję "Swój do swego po swoje" promującą "patriotyzm konsumencki". I serwis Rebelya.pl, do którego piszą młode wilki prawicowej publicystyki: David Wildstein i Filip Memches.

Główny bohater "Jana Hardego" jest polskim superżołnierzem, członkiem elitarnej jednostki R.O.T.A. Jego oddział po kapitulacji Niemców "poszedł w las", by kontynuować walkę, przeciwko nowym, czerwonym okupantom. Nadludzka siła Hardego wzięła się z "wiary i niezlomności". "Bóg, honor i ojczyzna dają mu potęgę o jakiej nie śnili zwykli śmiertelnicy". W komiksie podkreślane jest także, iż polski superbohater był pierwszym na świecie - wywiad II Rzeczypospolitej zwerbował go w 1934 roku, na 4 lata przed debiutanckim występem Supermana.

Bartek Biedrzycki, scenarzysta i publicysta komiksowy, świeżo upieczony pisarz, pisał, iż "Jan Hardy" to przede wszystkim popis marketingowej biegłości autora. Jego zdaniem Kijuc "celnie wytypował, że nacjonalistyczne, patriotyczne sentymenty, odwołujące się do przedwojennych wartości, to nośny temat". I rzeczywiście, komiks lubelskiego artysty trafił na podatny grunt. Jednak zamykanie go w szufladce prawicowej propagandy byłoby niesprawiedliwe. Bo "Jan Hardy" to naprawdę udany, świetnie narysowany album.

Zresztą nacjonalistyczne zaangażowanie Kijuca i Hardego wcale nie jest takie oczywiste. Zwracał na to uwagę Maciej Pałka, który w rozmowie z Biedrzyckim mówił: "Już sam główny bohater jest wyraźnym sygnałem dla czytelników. Kim bowiem jest Stolem? Otóż, jest to olbrzym z kaszubskiego folkloru. W komiksie wyraźna odpowiedź na niesławnego 'dziadka z Wehrmachtu', który tu okazuje się superbohaterem patriotą! Z drugiej strony, głównym przeciwnikiem Jana Hardego jest siłacz Gruz, przedwojenny endecki superbohater z supergrupy R.O.T.A., który przeszedł na stronę komunistów wprowadzających nowy porządek. Ewidentnie nawiązanie do Bolesława Piaseckiego".

Dlatego "Jana Hardego" najlepiej przeczytać samemu i wyrobić własną opinię. Pamiętając, że komiks superbohaterski zawsze był propagandowy - nie przez przypadek przecież Kapitan Ameryka i Wonder Woman przebierają się w amerykańską flagę, a Superman walczy w obronie "prawdy, sprawiedliwości i amerykańskiego stylu życia" (ang. "truth, justice and the american way"). Kijuc stąpa w swoim komiksie po cienkim lodzie, ale w mojej opinii nie przekroczył jeszcze granicy dobrego smaku. Co więcej, zgadzam się z Pałką, iż za Janem Hardym może stać przewrotny pomysł na "strollowanie" nacjonalistycznego czytelnika. No ale o tym, czy tak jest dopiero się przekonamy - ostatni, czwarty zeszyt o "Janie Hardym" ukaże się niebawem.

Potęga undergroundu

"Vrecless Vrestlers", "Planeta uciętych kończyn" i "Jan Hardy" to tylko trzy przykłady na to, iż w polskich komiksiarzach drzemią olbrzymie pokłady twórczej energii. By się o tym przekonać trzeba jednak przestać czekać na kolejnego "Thorgala", wyjść z Empiku i trochę poszperać.

Być może nie zainteresują was twory Kowalczyka, Mazura i Kijuca. Nic straconego - spróbujcie prześmiesznych, awangardowych komiksów grupy Maszin, albo ambitnej, depresyjnej i autobiograficznej powieści graficznej Daniela Chmielewskiego. Steampunkowych "Rewolucji" Mateusza Skutnika lub fantastyczno-kryminalnych opowiastek o Benedykcie Dampcu Jerzego Szyłaka. A może zainteresuje was przepięknie narysowany kryminał noir od Wojciecha Stefańca i Łukasza Bogacza?

Naprawdę, jest w czym wybierać.

Komentarze
1
Usunięty
Usunięty
26/10/2014 13:05