Strażnicy Galaktyki: przebój, który może zaboleć

Tomasz Pstrągowski
2014/08/02 17:40

Wchodzący właśnie do kin "Strażnicy Galaktyki" to idealny przykład tego, jak pokręcony bywa świat historyjek obrazkowych i w jak dziwnym kierunku zmierza obecnie Marvel.

W swojej najnowszej superprodukcji studio odgrzebuje trzecioplanowych bohaterów uniwersum mając nadzieję, że fani filmów o superbohaterach okażą się równie wierni co fani komiksów. Łatwy do przewidzenia sukces finansowy może zwiastować zwrot w kierunku ciekawszych fabuł , fajniejszych postaci i odważniejszych pomysłów. Ale może być także pierwszym objawem nadchodzącej katastrofy. Strażnicy Galaktyki: przebój, który może zaboleć

Okładka pierwszego komiksu z Guardians of the Galaxy. Od lewej: Vance Astro, Charlie-27, Martinex T'Naga, Yondu

"Strażnicy Galaktyki" narodzili się w 1969 roku, w czasach, gdy Stanami Zjednoczonymi wstrząsała kontrkulturowa rewolucja, a amerykański komiks przeżywał rozkwit sceny undergroundowej. Z początku nic nie zapowiadało jednak, że będzie to seria inna niż wszystkie. Wymyślona przez Arnolda Drake'a i Gene'a Colana opowieść o pochodzących z XXXI wieku kosmicznych wojownikach zbudowana została z typowych superbohaterskich klisz i żerowała na panującej w latach 60. modzie na fantastykę naukową, wywołanej kosmicznym wyścigiem pomiędzy USA i ZSRR (w 1969 roku miało miejsce pierwsze lądowanie na Księżycu).

Oto w uniwersum ziemi 691 (główne uniwersum Marvela to ziemia 616) dzielny astronauta Vance Astro, znany także jako Major Victory, wyruszał w kosmiczną podróż do Alpha Centauri. Spędziwszy w anabiozie tysiąc lat, obudził się w świecie, w którym ludzkość skolonizowała cały Układ Słoneczny, ale zagraża jej niebezpieczeństwo ze strony samców rasy Badoon. W pierwszym składzie drużyny Strażników Galaktyki byli Martinex T'Naga z Plutona, kapitan Charlie-27 z Jowisza i Yondu Udonta z Centauri IV - każdy obdarzony supermocą właściwą swojemu pochodzeniu.

Jak zauważa Jason Sacks z szanowanego serwisu Comics Bulletin, Arnold Drake nie był najwybitniejszym twórcą zatrudnionym w Marvel Comics. Do wydawnictwa trafił po konflikcie z DC Comics i trudno mu było przywyknąć do innych, bardziej chaotycznych warunków pracy panujących w młodym, agresywnym wydawnictwie. W rezultacie komiksy Drake'a były nieudane, a najlepszym tego przykładem była właśnie opowieść o Strażnikach. "18 numer 'Marvel Super-Heroes' to przewodnik po tym, jak nie tworzyć nowych postaci" - pisze Sacks o pierwszym występie kosmicznej drużyny. "Większość komiksu wypełniają nietrafione decyzje, złe wybory, słaba narracja i przestarzali bohaterowie. Nawet wygląd postaci i decyzje artystyczne Gene'a Colona były nietrafione. To cholerny bałagan".

Filmowy skład Guardians of the Galaxy. Od lewej: Gamora, Rocker Racoon, Star-Lord, Groot, Drax. Co ciekawe w filmie na pewno pojawi się przynajmniej Yondu z oryginalnego składu drużyny - zagra go Michael Rooker

Musiało minąć 5 lat, by Strażnikami zainteresował się Steve Gerber. I to on uznawany jest dzisiaj za najciekawszego scenarzystę piszącego tę serię. Problem w tym, że Gerber był dzieckiem swojej epoki - anarchistą i wywrotowcem. Ojcem słynnego, zgwałconego przez ekranizację, Kaczora Howarda, jednej z najbardziej przewrotnej postaci w historii komiksu, która wielokrotnie wyśmiewała przemysł komiksowy i superbohaterskie stereotypy. Wygrzebawszy Strażników z archiwum wydawnictwa, Gerber dał im nowe życie. Pogłębił postaci i sprowadził je z powrotem do XX wieku. A ich losy splótł z losami wymyślonej przez siebie drużyny superbohaterów - The Defenders.

Gerber napisał tylko dziewięć zeszytów ze Strażnikami, ale to wystarczyło, by odcisnął na nich swoje piętno. Jak przypomina Radosław Pisula w "Nowej Fantastyce", scenarzyście udało się przemycić do opowieści aluzje do polityki (samice rasy Badoon były przetrzymywane na bagnistej planecie i co roku gwałcone przez samców, co było "kontrowersyjnym komentarzem na temat nierówności płciowej") i pierwszy w historii cenzurowanych komiksów akt seksualny (w numerze siódmym). Po zakończeniu opowieści Gerbera Strażnicy pojawiali się sporadycznie w innych seriach Marvela. Prawdziwego powrotu doczekali się na początku lat 90., gdy przyznano im samodzielną serię.

Jednak bohaterowie, których zobaczymy w filmie nie mają wiele wspólnego z postaciami Drake'a i Gerbera. Wskrzeszona seria nie cieszyła się bowiem wielkim powodzeniem i została zamknięta po 62 numerach, w samym środku wielkiego komiksowego kryzysu, który w ostatniej dekadzie ubiegłego wieku omal nie doprowadził do upadku Marvel Comics.

Cosmo, radziecki pies kosmiczny dowodzący gigantyczną głową na końcu wszechświata

Po tej klęsce do Strażników Galaktyki wrócono dopiero w 2008 roku. Zapadła jednak decyzja, by sięgnąć po inne postacie niż do tej pory. I tak w nowej odsłonie podziwiamy przygody wykreowanego w latach 70. kosmicznego awanturnika Star-Lorda; powstałego z inspiracji piosenką Beatlesów Rocket Racoona (debiut - 1976 r,); wymyślonego jeszcze przez Jacka Kirby'ego i Stana Lee drzewopodobnego Groota (debiut - 1960 r.); Draksa wskrzeszonego przez samego Thanosa (debiut- 1973 r.); i "ostatnią ze swojego gatunku" (to dość popularne w komiksowych uniwersach) zabójczynię Gamorę (debiut - 1975 r.), której rasa została wybita - w zależności od linii czasowej - przez Badoon lub Uniwersalny Kościół Prawdy.

Za tę oryginalną zbieraninę odpowiedzialni są dziś dwaj twórcy - Dan Abnett i Andy Lanning. Ale gadający szop z wielkim karabinem siedzący na ramieniu chodzącego drzewa to wcale nie najdziwniejsze, co można spotkać w tworzonej przez nich serii. Na kartach nowych "Strażników Galaktyki" występuje chociażby gadający i posługujący się telekinezą sowiecki pies Cosmo, który zniknął z ziemskiej orbity w latach 60., by odnaleźć się jako zarządca tajnej bazy Strażników mieszczącej się na Knowhere - unoszącej się w kosmicznej próżni głowie gigantycznego bogopodobnego bytu z rasy Celestial, która rządziła wszechświatem u jego narodzin. Knowhere widać w jednym z ujęć w zwiastunie filmu, można się więc spodziewać, że pojawi się i Cosmo.

Knowhere, głowa prawdawnego robo-boga unosząca się na krawędzi wszechświata

Z powyższych akapitów mogłoby wynikać, że ekranizacja "Strażników Galaktyki" to bardzo ryzykowny projekt. Ale sięganie po coraz dziwniejsze i mniej znane postaci to logiczny krok w przypadku studia, które chce zbudować własne, superbohaterskie uniwersum filmowe. Wbrew szumnym informacjom prasowym publikowanym po wykupieniu Marvela przez piarowców Disneya, wydawnictwo wcale nie dysponuje "bogatą biblioteką ponad 5 tysięcy ikonicznych bohaterów". To zdanie byłoby prawdziwe, gdybyśmy mówili tylko o wydawnictwach komiksowych, jednak w biznesie komiksowym nie ma naprawdę wielkich pieniędzy, którymi zainteresowany jest gigant wielkości Disneya, wydający 4 miliardy dolarów na wydawnictwo. Tymczasem prawa filmowe do bohaterów Marvela to skomplikowany labirynt, w którym zgubić się mogą nawet najwięksi znawcy filmowej branży.

Dlaczego? Stanowi Lee od zawsze zależało, by jego superbohaterowie byli gwiazdami Hollywood. To jeden z najsmutniejszych morałów świetnej książki Seana Howe'a "Niezwykła historia Marvel Comics". Miłośnicy komiksów mogą się z niej dowiedzieć, że jeden z ich największych idoli był nie tylko przebiegłym i okrutnym pracodawcą, ale i niespecjalnie cenił sobie sławę twórcy komiksowego. Przez większość życia marzył bowiem, by przebić się w Fabryce Snów i żyć wśród jej gwiazd.

Kadr z filmu "Kaczor Howard". Wcielający się w Howarda Ed Gale wystąpił później w "Kosmicznych jajach" i "Laleczce Chucky" (grał Chucky'ego)

GramTV przedstawia:

Wiele lat starań na niewiele się jednak zdało. Marvelowscy superbohaterowie pojawiali się w poślednich serialach telewizyjnych i kilku nieudanych filmach, a wysiłki Lee i innych szefów wydawnictwa nie przynosiły skutku. Hollywoodzką klęskę postaci zdawał się potwierdzać marny los "Kaczora Howarda" - filmu z 1986 roku, w którego produkcję zaangażował się sam George Lucas. Obraz, uznawany dziś za jeden z najgorszych filmów w historii, okazał się artystyczną oraz finansową katastrofą i na wiele lat zniechęcił świat filmu do komiksów.

Odmiana losu przyszła dopiero pod koniec lat 90., gdy nikt już nie wierzył w hollywoodzkie marzenia Stana Lee. "Blade" z Wesleyem Snipesem zarobił 70 milionów dolarów i, jak pisze Howe, nagle włodarze Marvela mieli "niepodważalny dowód na to, że postaci ze stajni wydawnictwa mogą się sprawdzić jako bohaterowie dochodowych serii filmowych". Cóż z tego, skoro prawa do wielu swoich najpopularniejszych postaci sprzedali wcześniej za psie pieniądze, próbując załatać bieżące dziury w budżecie. Howe podaje ciekawe wyliczenia, z których wynika, iż olbrzymi sukces "Blade'a" był dla Marvela wart marne 25 tysięcy dolarów.

Knowhere ze zwiastuna "Strażników Galaktyki"

Idiotyczna polityka zarządzania filmowymi prawami do postaci doprowadziła do tego, że obecnie obrazy o tych bohaterach mogą produkować aż 4 wytwórnie poza Marvel Studios. I tak Sony Pictures ma prawa nie tylko do Spider-Mana czy zaskakująco popularnego Venoma, ale i do całej masy drugoplanowych postaci z komiksów o Pajączku - takich jak Sandman, Sinister Six, Carnage czy Doctor Octopus. Zaś 20th Century Fox zarządza filmowym wizerunkiem Fantastycznej Czwórki i wszystkich X-Menów (a jest ich naprawdę wielu). Serwis ScreenRant przypomina też, że w grę wchodzą jeszcze dwaj mniejsi gracze, o których zazwyczaj się zapomina - Universal Pictures, posiadające prawa do Namora, zaś Lionsgate Entetainment może nakręcić film o Man-Thing.

Marvel Studios nie ma więc wcale takiego wielkiego wyboru, jak mogłoby się wydawać. Większość swoich "ikonicznych" bohaterów wykorzystał już wielokrotnie. Iron Man, Hulk, Thor, Nick Fury, Black Widow i Kapitan Ameryka - każda z tych postaci wystąpiła w co najmniej kilku filmach. Do studia powróciły wprawdzie także prawa do Ghost Ridera, Daredevila czy Punishera, ale są to postaci niepewne, dopóki widzowie pamiętają poprzednie, fatalne obrazy. Dlatego właśnie tak ważny jest dla Marvel Studios sukces "Strażników Galaktyki". Udowadniałby, że widzowie są także zainteresowani mniej znanymi postaciami uniwersum.

A jednak zaludnianie kolejnych filmów mało znanymi postaciami i przenikanie się dziedzin poszczególnych produkcji wiąże się z ryzykiem tworzenia świata coraz bardziej zamkniętego na nowych widzów. To problem, z którym regularnie mierzyć się muszą komiksowe uniwersa DC Comics i Marvela i jedna z przyczyn wielkiego kryzysu wydawniczego z lat 90.

Okładka pisanego przez Steve'a Gerbera zeszytu o grupie The Defenders. W komiksie wystapili także Strażnicy Galaktyki

Założenie, z którego pod koniec lat 80. wychodzili szefowie wydawnictw wydawało się proste i słuszne. "Skoro czytelnicy chcą kupować komiksy, produkujmy ich jak najwięcej" - myśleli. "Skoro chcą śledzić przygody ulubionych postaci, wciskajmy je do innych serii". Tym sposobem licznych fanów Spider-Mana można było przekonać, by kupowali także komiks o Punisherze (postać ta debiutowała w serii o Pajączku), a słabo sprzedających się "Strażników Galaktyki" mógł poratować gościnny występ popularnego Iron Mana (taka sytuacja miała niedawno miejsce). Podejście to sprawdza się jednak tylko na krótką metę, gdyż zniechęca mniej oddanych czytelników niemogących (i niechcących) pozwolić sobie na kupowanie kilku serii naraz.

Do przesycenia doszło właśnie w latach 90., a najbardziej upokarzającym symbolem tamtej ery może być Spider-Clone Saga - rozciągnięty na 2 lata, idiotyczny crossover, obejmujący wszystkie 4 serie o Spider-Manie, którego wątki przewijały się w całym uniwersum i wylewały na mnóstwo pobocznych miniserii i one-shotów. Nagromadzenie takich megaserii doprowadziło to tego, że komiksy Marvela (ale także konkurującego z nim DC) stały się całkowicie nieczytelne dla mniej oddanych czytelników, którzy nie kupowali kilkunastu serii naraz. W połączeniu z pęknięciem bańki spekulacyjnej, wywołało to kryzys, który omal nie zmiótł z powierzchni ziemi Marvel Comics i innych wydawnictw. Dlatego obecnie redaktorzy są o wiele ostrożniejsi w mnożeniu wątków i komplikowaniu fabuł. A kiedy wszystko jest zbyt pogmatwane organizują wielką czystkę w rodzaju Nowego 52, które trzy lata temu zresetowało uniwersum DC.

Jedna z okładek "Clone Saga", na której widzimy pojedynek pomiędzy Spider-Manem i Peterem Parkerem

Tymczasem twórcy filmowego uniwersum Marvela zdają się odporni na tę lekcję. Już "Avengers" pełne było nawiązań do poprzednich filmów. Zaś obrazy należące do "drugiej fazy" - "Iron Man 3", "Thor 2", "Kapitan Ameryka 2" - trudno oglądać, nie znając poprzednich produkcji i nie wiedząc chociażby, czemu wszyscy wciąż wspominają wydarzenia z Nowego Jorku.

"Strażnicy Galaktyki" i podążająca za nimi druga część "Avengers" jeszcze ten świat skomplikują i wzbogacą o nowe postaci. Widzowie nie będą już musieli przejmować się tylko Nowym Jorkiem, ale całym wszechświatem. Zamieszkanym przez gwiazdy pokroju Iron Mana i Kapitana Amerykę, ale i oryginałów - jak złośliwy szop z giwerą i gadający sowiecki pies Cosmo. Dodajmy do tego, że filmowych uniwersów Marvela będzie co najmniej kilka (jedno dla Marvel Studios, jedno dla Spider-Mana i jego przeciwników, jedno dla X-Menów, jedno dla Fantastycznej Czwórki), dodajmy seriale telewizyjne, dodajmy konkurencyjne uniwersum tworzone przez DC Comics i Warner Bros., a otrzymamy skomplikowaną, trudną do zrozumienia strukturę, praktycznie nieczytelną dla nowego odbiorcy.

A to nie wróży dobrze.

Komentarze
43
Usunięty
Usunięty
10/08/2014 23:59

Byłem widziałem i ogląda się fajnie. Nie trzeba znać innych filmów z uniwersum Marvela.

Headbangerr
Gramowicz
10/08/2014 19:18

Szczerze mówiąc - zgodność filmowego Guardians of the Galaxy z komiksowym pierwowzorem guzik mnie obchodzi. Zamierzam pójść na to do kina w przyszłą sobotę i dobrze się bawić :D

Kafar
Gramowicz
04/08/2014 12:06

Dredd z Karlem Urbanem moim zdaniem był świetną ekranizacją komiksu która nie starała się robić z tego "nie wiadomo co wielkiego". Świetnie się przy tym filmie bawiłem i gdybym oglądał go drugi czy trzeci raz tak samo bym się bawił jedząc popkorn i popijając ice tea :D




Trwa Wczytywanie