The Banner Saga - recenzja

Sławek Serafin
2014/01/15 00:24

Magiczna podróż w świat dorosłego, poruszającego, nordyckiego fantasy... z taktycznym zacięciem i elementami RPG.

O mądry Odynie Jednooki, dzięki ci, że natchnąłeś ludzi ze Stoic Studios do tego, by ich gra, taktyczno-fabularna The Banner Saga, została osadzona w klimatach fantasy wzorowanego na mitach mroźnej, skandynawskiej Północy. Człowiek ma już serdecznie dość kolejnych kopii Tolkiena, czy też jakichś wydumanych, płytkich jak kałuża uniwersów, w których roi się od tamtejszych odpowiedników elfów, krasnoludów i orków, o smokach już nie wspominając. Naprawdę, odczuwam głęboką wdzięczność do całego panteonu bóstw wikingów za to, że The Banner Saga jest, jaka jest - nawet jeśli nie mieli oni z tym nic wspólnego bezpośrednio. Mieli za to bowiem pośredni wpływ i to znaczny. Gra nie nawiązuje konkretnie do nordyckich mitów i nie odwołuje się do żadnej ze znanych legend, ale tworzy jakby własną wersję Północy. Bardzo przekonującą, niesamowicie klimatyczną i tak spójną, że nie ma w niej najmniejszej szczeliny, w którą można by wrazić czubek noża.

The Banner Saga - recenzja

Rzecz dzieje się w świecie, którego bogowie... umarli. Niegdyś był ich legion. Stworzyli cały świat, ukształtowali góry, lasy, rzeki i morza. Ich działalność dała początek ludzkiej rasie, to oni też stworzyli wszystkich rogatych olbrzymów varlów, a nawet obsydianowi dredge są wynikiem ich eksperymentów. To od bogów wzięła się wiedza i wszelkie umiejętności, w tym także rzadka zdolność widzenia splotów tkaniny, z której utkana jest rzeczywistość. Ale bogów już nie ma. Zginęli wszyscy w bratobójczej wojnie i pozostały po nich tylko ostańce, rzeźbione głazy, wielkie skały emanujące niknącym echem potęgi. Świat oczywiście trwał bez nich, a boże dzieci poczęły wadzić się między sobą. Najpierw wybuchła wojna między ludźmi a varlami, która trwała do czasu, gdy ze swych nor na północy nie wyszli kamienni dredge. Dawni wrogowie zawarli sojusz, by stawić czoła nowemu zagrożeniu i odparli je, choć zapłacili za to wysoką cenę krwi. Od tego momentu trwał pokój, a życie toczyło się niespiesznie swoim torem... Aż do czasu, gdy słońce zaprzestało swojej wędrówki na niebie w samym środku zimy. W tym momencie na arenę wkraczamy my, a właściwie nie my, lecz galeria bohaterów The Banner Saga.

To oni i ich historia są najmocniejszą stroną gry. The Banner Saga to przede wszystkim opowieść i to opowieść nie byle jaka. Jej bohaterami są zwykli ludzie (i varlowie), ale ich czyny należą do gatunku tych, które po latach przechodzą do legendy, a imiona sprawców są wspominane po całych wiekach z szacunkiem i niedowierzaniem. I nie, nie jest to kolejna głupiutka bajeczka o wybrańcu, co to ma uratować świat, choć tak się składa, że najprawdopodobniej ten świat właśnie się kończy, tak zupełnie przypadkowo. Co zresztą stawia pod znakiem zapytania możliwość przetrwania jakiejkolwiek legendy. Nie zmienia to jednak faktu, że fabuła The Banner Saga jest dorosła, zaskakująca, pełna emocji i wzruszeń, a także pełnokrwistych, nad wyraz przekonujących postaci, które bardzo, bardzo chciałoby się poznać lepiej. Niestety, na to nie ma czasu, bo The Banner Saga to zaledwie tuzin godzin grania, a bohaterów jest tutaj tylu, że autorzy nie mieli czasu pogłębiać ich bardziej. Zarysowali każdego tylko z grubsza, za pomocą kilku dialogów, co daje efekt i tak lepszy niż nie wiadomo jak długie zgłębianie płaksiwych historii emo-towarzyszy, przylepionych zwykle do głównego bohatera w innych tego typu grach. W The Banner Saga nie ma egzaltowanych pensjonarek, są za to ludzie twardzi, niejednoznaczni, nieprzewidywalni i tak prawdziwi, jak to tylko możliwe w przypadku dwuwymiarowych obrazków.

Fabuła w The Banner Saga rozbita jest na dwa wątki, które łączą się ze sobą na jakieś dwie godziny przed finałem. Pierwsza opowieść to historia małej armii varlów, która eskortuje królewskie podatki oraz posła króla ludzi z południa, księcia Ludina z jego świtą. Niezbyt obfitująca w ekscesy podróż szybko zmienia się w prawdziwą walkę o życie, gdy okazuje się, że dredge znów wyroili się ze swoich podziemi i to w niepokojących ilościach. Dramatyczne wydarzenia, zwroty akcji i coraz trudniejsze, pełne rozmachu bitwy - to jest wątek Hakona, Ludina i ich towarzyszy. Ten drugoplanowy wątek, trzeba dodać. Ważniejsza i obszerniejsza jest bowiem ta druga, smutniejsza i bardziej ponura historia myśliwego Rooka, który wraz ze swą córką Alette oraz ocalałymi z ich rodzinnej wioski ludźmi uciekają przed dredge'ami przez niegościnne pustkowia na wschodzie. Zamiast ekscytujących zwycięskich bitew, epickich pojedynków i generalnie ostrej bohaterszczyzny, jak w wątku varlów, w opowieści Rooka jest ludzka podłość, nadludzki wysiłek, widmo głodowej śmierci i rosnąca desperacja wśród uchodźców. Trzeba przyznać, że autorom The Banner Saga udało się przedstawić to wszystko bardzo przekonująco, w sposób naprawdę grający na tych głębszych strunach duszy. Wyjątkowo łatwo jest się wczuć w położenie bohaterów i zaangażować emocjonalnie po ich stronie. I to nie tylko dzięki różnego rodzaju wydarzeniom, opisom i rozmowom, bo twórcy zastosowali tutaj także kilka innych, bardzo pomysłowych sztuczek, które niepostrzeżenie budują wspaniałą, trochę smutną, niespotykanie sugestywna atmosferę The Banner Saga.

Już choćby sama podróż. Nasza karawana przemierza drogę w niespiesznym tempie, a my nie robimy nic innego jak obserwowanie zmieniającej się okolicy i nerwowe wpatrywanie się we wskaźnik kurczących się zapasów oraz nieustannie spadającego morale. Nie możemy podjąć żadnej decyzji dopóki coś się nie wydarzy, po prostu patrzymy jak maleńkie figurki ludzi i varlów brną z mozołem za wozem, a nad nimi łopocze niezłomnie długi tytułowy sztandar. Nie można tych sekwencji "przeklikać", zwłaszcza gdy docieramy do jakiegoś ważniejszego miejsca i musimy czasem nawet przez dobrą minutę bezczynnie obserwować przemarsz naszych ludzi. Dziwne rozwiązanie, prawda? Takie niepraktyczne i niewygodne nawet. Ale magiczne. Gra każe nam siedzieć i patrzeć, więc pozbawieni wyboru właśnie to robimy. I chłoniemy. Chłoniemy ten pięknie narysowany, czarodziejski świat przy dźwiękach świetnych folkowych kompozycji, często okraszonych przejmującym do szpiku kości wokalem w nieznanym nam języku. Szczerze mówiąc, ja czasem miałem dreszcze gdy moja karawana wkraczała do jakiegoś nowego miasta, a zwłaszcza gdy mijała któryś z boskich skalnych ostańców. Niby nic się nie działo... ale właśnie się działo, tak paradoksalnie.

Największym chyba osiągnięciem autorów jest to, że nigdy nie łamią tego pieczołowicie zbudowanego klimatu. The Banner Saga nigdy nie wypada z roli. Cały czas dba o to, by zawieszona niewiara nie rąbnęła o glebę, przypominając nam, że tak naprawdę to nie jesteśmy gdzieś tam, w mroźnej krainie, z Rookiem, Alette i Iverem, że nie ratujemy przed kolejnym zagrożeniem siebie i ludzi, którymi się opiekujemy, że nie podejmujemy następnej trudnej decyzji, która z pewnością będzie nas wiele kosztować, tylko siedzimy przed monitorem i gramy w grę. Granie w The Banner Saga przypomina trochę podróż pierwszego okrętu atomowego Nautilus, który przepłynął pod lodami Arktyki i biegunem z jednego oceanu na drugi - cały czas jesteśmy w zanurzeniu, a dookoła jest zimno, mrocznie i ponuro, ale nie zrezygnowalibyśmy z tej wycieczki za skarby świata.

GramTV przedstawia:

Co ciekawe, tego "zanurzenia" w bardzo sugestywnej historii nie przerywają nawet bitwy oraz cała strategiczno-RPGowa otoczka, która towarzyszy fabule. Są raczej zaczerpnięciem oddechu przed powrotem w głębinę - i miłym urozmaiceniem. Także dlatego, że bitwy są naprawdę bardzo fajnie. The Banner Saga jest grą liniową, w której co prawda od czasu do czasu podejmujemy pewne ważne decyzje, ale biegu fabuły nie jesteśmy w stanie zmienić. Niektórych bitew możemy jednak uniknąć, podczas gdy reszta jest obowiązkowa. Obowiązkowa nie oznacza, że dokładnie zaplanowana, wręcz przeciwnie nawet. Większość starć jest częściowo losowa, a przynajmniej zmienne są początkowe ustawienia oraz skład sił wroga, dzięki czemu zresztą przy powtarzaniu jednej z nich możemy zostać czymś zaskoczeni. Pewna część starć to nawet prawdziwe bitwy - w tle naszego taktycznego pojedynku toczą się losy batalii pomiędzy wojownikami z naszej karawany oraz dredge'ami. W takich przypadkach możemy wybierać kilka różnych "sposobów" na przeprowadzenie starcia, co sprowadza się do zależności "im trudniejsze jest ono dla naszej drużyny, tym mniejsze straty wśród naszych wojsk". Niby nic wielkiego, ale zawsze jakieś urozmaicenie. Co nie znaczy, że taktyczne potyczki potrzebują jakiegoś dodatkowego urozmaicenia, bo mimo relatywnej prostoty pozostają ekscytujące i ciekawe do samego końca... i to nawet gdy już odkryjemy receptę na względnie bezstresowe ich wygrywanie. A jakaż ona jest?

Bitwy w The Banner Saga wygrywa się zabierając ze sobą do boju mniej ludzi niż możemy. Po jakimś czasie mamy w naszych karawanach nawet i po kilkunastu wojowników, na różnych poziomach zaawansowania, z własnymi współczynnikami, specjalnymi umiejętnościami oraz może nawet z czarodziejskimi przedmiotami. Do boju możemy wystawić do szóstki na raz, ale... nie należy tego robić prawie nigdy, a zwłaszcza gdy mamy trudności z zaliczeniem jakiegoś starcia. Dziwne, tak? Dziwne. Ale działa. Gra stosuje bowiem system naprzemiennych tur, który opisywałem we wrażeniach z wersji beta, a który premiuje mniej liczne siły. I do tego stawia na głowie całą znaną nam taktykę, bo sprawia, że im bardziej wygrywamy, tym bardziej ostrożnie musimy sobie poczynać, bo gdy przetrzebimy wrogów i zostanie ich mniej niż naszych ludzi, to wtedy tamci mogą nam zadać najbardziej bolesne straty. W najtrudniejszych bitwach umyślnie nie dobijałem ciężko rannych dredge'ów zanim nie poszczerbiłem pozostałych, żeby wróg musiał "marnować swoje tury" na wojowników zbyt osłabionych, by mogli wyrządzić mi krzywdę. W szczegóły wdawał się nie będę, wystarczy tylko rzec, że bitwy są ciekawe i trudne, a awansowanie postaci i wyposażanie ich w nowy sprzęt, choć dość proste, to satysfakcjonujące i emocjonujące. I przede wszystkim ten taktyczno-RPGowy składnik The Banner Saga jest świeży, właśnie dzięki naprzemiennym turom, a także kilku innym pomysłom. Gra nie przypomina innych znanych taktycznych turówek i nie gra się w nią jak w coś, w co graliśmy dwadzieścia lat temu już na Commodore 64 (i wtedy było lepsze), nawet jeśli zasady ma proste i tak naprawdę Ameryki w konserwach nie odkrywa.

Ale większość magii tej kryje się w fabule, w bohaterach i ogólnej prezentacji. Oprawa audio-wizualna The Banner Saga jest bez skazy. O świetnej muzyce już wspomniałem, ale pochwały należą się też ślicznej, klimatycznej, dwuwymiarowej, rysowanej w komiksowym stylu grafice. Patrzy się na The Banner Saga rozkosznie i nienasycenie, mówiąc w skrócie. I ogólne wrażenie też jest jak najbardziej pozytywne, co chyba wynika z powyższych akapitów. Oczywiście The Banner Saga nie jest grą bez wad - na przykład zbyt łatwo jest rozgryźć mechanikę bitew i najtrudniejsza z nich, oprócz finałowej, przytrafi nam się mniej więcej w jednej trzeciej rozgrywki. Po kilkustopniowej obronie zrujnowanej twierdzy pod koniec samodzielnego wątku Hakona nie będzie już prawie żadnych prawdziwych wyzwań. No i naprawdę żałuję, że nie pogłębiono większości postaci ani nie zarysowano jakoś wyraźniej, ciekawiej, mających duży potencjał wątków pobocznych, jak choćby tego związanego z księciem Ludinem, który swoją drogą jest doskonale niejednoznaczną postacią. Ale może autorzy czekają z tym na drugą część? Zakończenie, bardzo umiejętnie chwytające za serce, wyraźnie sugeruje, że to jeszcze nie jest koniec tej historii. Z czego też bardzo się cieszę, bo to jedna z najlepszych, jakie ostatnio w grach spotkałem. Jeśli nie w ogóle najlepsza od lat.

Tak czy inaczej, z czystym sumieniem polecam.

9,0
Oby wszystkie kickstarterowe kampanie kończyły się takim happy endem
Plusy
  • fantastyczny, sugestywny klimat
  • bardzo ciekawa nordycka stylizacja
  • dojrzała, pełna wiarygodnych postaci fabuła
  • świeże pomysły w dziedzinie taktycznych bitew
  • piękna grafika i jeszcze lepsza muzyka
Minusy
  • bitwy dość szybko przestają być prawdziwym wyzwaniem
  • niektóre postacie i wątki aż proszą się o rozwinięcie
Komentarze
18
Usunięty
Usunięty
26/05/2018 08:08

A mnie fabuła zupełnie nie przypadła do gustu. Uwielbiam podobne klimaty, ale tu mówię NIE. Gra zupełnie nie wyjaśnie nawet połowy wątków, nie mówi nam skąd właściwie wziął się cały ten ogromny wąż, zwyczajnie ot tak sobie jest, nie wiemy też co za ciemność właściwie wszystkim zagraża, ani o co tu chodzi. Do tego postacie, których na swojej drodze spotykamy naprawdę sporo, a których nie mamy czasu poznać zanim im sie postanowi umrzeć. Nie ma też czasu na ich jakikolwiek rozwój. Jedynymi bohaterami, z którymi można się związać są ci, których poznajemy w okolicach początku gry. System walk mi nie przeszkadzał, ale absolutnie nie zgodziłabym się, że był czymś świeżym, bo moją pierwszą myślą gdy to zobaczyłam było "o, Heroesy". Dalszymi myślami też było "zupełnie jak w Heroesach" i "wygląda jak Heroesy". No i na minus jest zdecydowanie długość całej gry, która nie dała mi nawet dwóch dni zabawy (chociaż nie wiem czy zniosłabym dalsze gapienie się w ekran, aż moja karawana gdzieś dojedzie z przerwami na siku i krótkie przerywniki w stylu "ktoś kradnie ci jedzenie").

Usunięty
Usunięty
03/03/2014 19:58

Walka w tej grze doprowadza mnie do szału, system tur oraz walki jest jedną z głupszych rzeczy jakie widziałem. Poza tym martwienie się ciągle o zapasy (które czasami sobie randomowo znikają) jest męczące.Prezentacja gry świetna, fabuła całkiem w porządku, gameplay do bani. Tak skrótowo bym opisał tą grę. Trochę żałuję zakupu.

Usunięty
Usunięty
29/01/2014 10:36

Hmm jestem rozdarty :)Z racji ze jest projekt kickstarterowy to gra zasługuje na 9+ !!Gra z wyśmienitym klimatem. Z cudowna muzyką i pięknymi (rysowanymi ręcznie) grafikami.Z drugiej strony jest jednak BARDZO, BARDZO krótka, nisamowicie liniowa i jak na swój segment strasznie droga, więc jeżeli ktoś nie jest fanem takich klimatów zdecydowanie radzę poczekać na STEAMOWĄ promocję.




Trwa Wczytywanie