The Incredible Adventures of Van Helsing - recenzja

Sławek Serafin
2013/06/05 11:44

Przygody van Helsinga są niesamowite z nazwy, ale w rzeczywistości całkiem zwyczajne - ot, to kolejny klon Diablo, który urokiem osobistym i gładką prezencją nadrabia braki w innych dziedzinach.

Ciekawe, czy postać doktora van Helsinga stworzona przez Brama Stokera na potrzeby jego Draculi jeszcze kiedyś powróci w oryginalnej formie. Popkultura przerobiła naukowca na rewolwerowca za pomocą Hugh Jackmana i Kate Beckinsale prawie dziesięć lat temu, w kinie - i wcale nie była to przeróbka tragiczna, tylko trochę naiwna i efekciarska. Ale postmodernizm ma swoje prawa. The Incredible Adventures of Van Helsing też jest grą pod wieloma względami postmodernistyczną, jeśli przyjąć za podstawę tego nurtu fakt, że tworzy oryginalność na bazie braku oryginalności - czyli tworzy coś nowego z tego, co już było. A tak tu właśnie jest: wszystko to, co już gdzieś widzieliśmy, zlepione jest w całość, która o dziwo wydaje się świeża i atrakcyjna. I nie tylko się wydaje, ale rzeczywiście taka jest przez kilkanaście godzin bezstresowego i efektownego grania. Van Helsing ma swoje słabości, ale w jakiś sposób maskuje je na tyle skutecznie, że nie męczy i nie nudzi aż do samego końca... choć teoretycznie powinien.

The Incredible Adventures of Van Helsing - recenzja

Jeśli chodzi o klimat i fabułę, to gra czerpie pełnymi garściami ze wspomnianego obrazu filmowego. Nasz Van Helsing to uzbrojony po zęby twardziel, łowca potworów ze słynnego klanu, podróżujący po świecie i zabijający różne wynaturzenia i tym podobne. Trochę jak Geralt z Rivii minus kucyk i rozterki moralne plus kapelusz, płaszcz i spluwa. I plus duch. Van Helsing bowiem nie podróżuje sam - towarzyszy mu zjawa, Katarina, która spełnia tutaj tę samą rolę, co pieski i kotki z Torchlight. Może nosić przedmioty, robi za ruchomy cel odciągający od nas przeciwników i... gada. Całkiem sporo gada, jak to baba, która chyba na dodatek musi nadrobić sobie stulecie czy dwa milczenia, z czasów, gdy straszyła w opuszczonym zamczysku, w którym z racji opuszczenia nie było za bardzo do kogo się odezwać. Trzeba przyznać, że jako towarzyszka Katarina jest o wiele bardziej atrakcyjna niż zwierzaczek jakiś, czy niemy kompanion z Diablo III. Nieustannie rzuca rozbrajające uwagi, złośliwe i cyniczne. I często autentycznie zabawne, zwłaszcza w zestawieniu z nieco bardziej poważnymi wypowiedziami Van Helsinga. Trochę szkoda w sumie, że Katarina nie jest tutaj nieco bardziej rozbudowana i że twórcom nie chciało się pogłębić tej postaci, ale jeśli alternatywą jest obśliniony buldog z plecakiem, to i tryskającą kąśliwym humorem zjawę przyjmę z otwartymi ramionami.

The Incredible Adventures of Van Helsing odwołuje się do kinowego hitu, ale nie tylko. A właściwie nie przede wszystkim. Rzecz dzieje się w fikcyjnej Borgovii, umiejscowionej gdzieś w okolicy dzisiejszej Rumunii. Van Helsing i Katarina przybywają tam w poszukiwaniu Van Helsinga seniora, zaginionego ojca naszego bohatera, który... ekhm, zaginął. I to zaginął w zamęcie, bo tradycyjnie upstrzona potworami Borgovia przeżywa nie lada kryzys. Przez wiele lat było tu spokojnie, a ludzie nauczyli się żyć z tymi wszystkimi duchami, wilkołakami i wampirami jak z... ludźmi, tylko nieco bardziej krwiożerczymi. Ta sielanka popsuła się, gdy na arenę wkroczyła dzika i szalona nauka, która swoim mrocznym, taumaturgicznym wpływem powykręcała wszystko co dobre i złe, w niedobre i jeszcze gorsze. Ponurą krainę nawiedzają żołnierze nakręcani jak zegarki, wilkołaki zniewolone mocą elektryczną i bezgłowe bestie z mackami zamiast ramion. I inna menażeria też. Na początku pachnie to lekko steampunkiem, ale szybko okazuje się, że to inna bajka, bliższa temu, co fani literatury fantastycznej znają z powieści Chiny Mievielle'a, takich jak Dworzec Perdido. Fachowo nazywa się to "new weird" i jest zderzeniem noir, fantasy, steampunka i innych pomysłów bardziej chorych niż zwykle. Co świetnie tutaj pasuje, zwłaszcza podlane naprawdę niezłą muzyką, przywodzącą na myśl ścieżkę z serialu BBC Sherlock. Jak widać, po inspiracje sięgali twórcy The Incredible Adventures of Van Helsing szerokim gestem. Mają rozmach i ten rozmach może się podobać, choćby dlatego, że w końcu mamy tu coś oryginalnego... mimo, że odtwórczego.

Niestety, o ile czerpanie z popkultury wyszło klimatowi i fabule gry na dobre, to przenoszenie wzorców z innych gier już takie udane nie było. Van Helsing to nominalnie action-RPG w stylu Diablo, czyli zabawa w zaklikiwanie przeciwników na śmierć. Niezbyt wyszukane, trzeba dodać. Główny problem jest taki, że grze brakuje różnorodności, która cechuje takie tytuły jak Diablo III, Torchlight 2 czy Path of Exile. Nie ma tu klas postaci, nie ma postaci w ogóle - jest tylko sam Van Helsing. I może on albo siekać, albo strzelać, a do tego troszkę czarować. I nie ma tu niestety jakiejś większej filozofii, bo bez różnicy którą z dwóch ścieżek obierzemy, to walka będzie wyglądała dokładnie tak samo - walić będziemy podstawowym atakiem, przerywając go co kilka lub kilkanaście sekund jednym konkretnym czarem. I w zasadzie nic więcej. Żadnych kombinacji umiejętności, żadnych synergii, nic z tych rzeczy. Lewy i prawy przycisk myszki to wszystko, z czego skorzystamy, poza skrótami klawiszowymi, pod którymi kryją się miksturki leczące lub przywracające manę. Prościej już chyba się nie da... no dobrze, jeszcze spacji się używa, w celu aktywowania jednorazowego wzmocnienia następnego ataku lub czaru. I tak cały czas, przeciw wszystkim, zawsze i przy każdej okazji. Nudno trochę, prawda? Tak, ale na szczęście naprawdę trochę, a nie całkiem.

GramTV przedstawia:

Główny problem Van Helsinga to nieprzemyślany rozwój postaci. Jest tutaj sporo różnych umiejętności, pasywnych modyfikatorów, tricków i aur, z których można tworzyć różne zestawy. Nic wymyślnego, ale trochę tego jest. I 80% tego się marnuje. Dlaczego? Dlatego, że w odróżnieniu od konkurencyjnych action-RPG, The Incredible Adventures of Van Helsing jest grą jednorazowego użytku. Kilkanaście godzin i już, wszystko. Nie ma sensu zaczynać jeszcze raz, bo to będą te same lokacje, ci sami przeciwnicy, wszystko identyczne - także walka, nawet jeśli używać będziemy innych umiejętności. I nie mówię, że to pierwsze i ostatnie zaliczenie gry nie jest przyjemne, bo mimo wszystko źle nie jest, zwłaszcza gdy od drugiego aktu zaczyna rosnąć poziom trudności, pojawiają się ciekawsi przeciwnicy i bardziej interesujące lokacje. Powtarzać się tego nie będzie jednak, więc cały ten wachlarz umiejętności do wyboru jest tak naprawdę zbędny - w inne action-RPG gra się wiele razy, wypróbowując różne ścieżki rozwoju, więc drzewka umiejętności mają sens. Tutaj nie mają. A są, zamiast skromniejszego, ale ciekawszego zestawu zdolności bardziej oryginalnych niż kula ognia albo strzał szrapnelami. Takie rozwiązanie, bliższe slasherom w stylu God of War, lepiej by się w Van Helsing sprawdziło... bo to właśnie do tych produkcji mu mimo wszystko bliżej. Mimo wszystko, bo przecież mamy tutaj wszystkie klasyczne składniki dobrego hack & slasha, takie jak choćby tony łupów.

Asortyment narzędzi zniszczenia jest tu ograniczony - oprócz pierścionków oraz kilku elementów stroju mamy do wyboru tylko różnie wyglądające, lecz tak samo działające miecze lub dwa rodzaje broni palnej, karabiny oraz pistolety w obu rękach. Niewiele w zasadzie, ale wystarczy żeby wytworzyć wspomnianą górę łupów, w których przyjemnie się przebiera, porównując ich statystyki równie pieczołowicie, jak maniakalny filatelista układa seriami znaczki w klaserze. Nie najgorzej też wypada system modyfikowania istniejących i tworzenia nowych przedmiotów. Nie jest szczególnie oryginalny, ale podoba mi się w nim to, że po odpowiednim rozbudowaniu generatora w naszej tajnej kryjówce możemy tworzyć przedmioty dokładnie takie, jakie chcemy i na dodatek nie są one bezużyteczne, wręcz przeciwnie. Znów jednak ta opcja bardziej pasuje do action-RPG takiego jak Diablo, w które gra się wielokrotnie - tutaj jej możliwości po prostu się marnują, bo gra jest relatywnie krótka i tak naprawdę skorzystamy z tego narzędzia zaledwie kilka razy. Albo i wcale, bo w zasadzie nie jest potrzebne - sprzęt wypadający z wrogów jest wystarczająco dobry, by nie trzeba było kombinować z jego produkcją, czy też z zakupami. Co do tego ostatniego, to trochę szkoda, bo w odróżnieniu od wszystkich tego typu gier, w The Incredible Adventures of Van Helsing zawsze mamy więcej kasy niż nam potrzeba i stać nas dosłownie na wszystko, włącznie z wielokrotnym resetowaniem punktów przydzielonych na drzewka umiejętności...

Generalnie Van Helsing jawi mi się jako produkcja fajna, ale nieco nietrafiona. Miejscami jest rozbudowana, jak duży hack & slash, taki w którego gra się tygodniami lub miesiącami nawet - ale nim nie jest. To przyjemna, klimatyczna, dobrze brzmiąca i naprawdę efektownie wyglądająca gra akcji, mało wyszukana, ale bez większego problemu potrafiąca utrzymać przy sobie przez kilkanaście godzin. I nie mogę przestać myśleć, jak fajna mogłaby być, gdyby nie poświęcono tak wiele czasu i środków na maskowanie jej i ubieranie w szatki "gry podobnej do Diablo"... co wcale nie było potrzebne, bo główna jej siła leży gdzie indziej i na niej trzeba było się skupić. Gdyby zamiast rozbudowanego rozwoju postaci, systemu łupów i craftingu poświęcono się ulepszeniu nieco mało wyszukanej mechaniki walki oraz stworzeniu porządniejszej fabuły, to Van Helsing mógłby być naprawdę bardzo dobrą grą. A nie jest, niestety. Przyznaję to z bólem, bo polubiłem go za klimat i żarty Katariny. Jest zwyczajnie znośny, a do poziomu prezentowanego przez wymienione wcześniej gry sporo mu brakuje. Ale że sporo mu też brakuje do ich ceny, to można mu tę różnicę poziomów warunkowo wybaczyć. Dziesięć euro to nie majątek i wydanie ich na The Incredible Adventures of Van Helsing wcale nie jest najgorszym pomysłem, zwłaszcza jeśli ma się po dziurki w nosie mniej lub bardziej infantylnego fantasy, którym raczą nas gry action-RPG. No i gdy chciałoby się pobawić w nieco innej scenerii - bo tę akurat udało się autorom Van Helsinga wykreować znakomicie i szczegółowo.

7,0
Krótka, niedroga, mocno siekana wycieczka do świata rodem z powieści Chiny Mieville'a
Plusy
  • efektowna oprawa graficzna
  • niezła muzyka
  • oryginalny klimat i tło inne niż u konkurentów
  • sporo dialogów jak na action-RPG
  • żartobliwy ton nadaje dystansu do fabuły
  • jest tanio i w miarę dobrze
Minusy
  • walka mało finezyjna, brak większej ilości aktywnych umiejętności
  • pierwszy akt słabszy niż późniejsze
  • action-RPG jednorazowego użytku
Komentarze
25
KeyserSoze
Gramowicz
Autor
18/06/2013 12:21

> Wszystko fajnie, tylko Autor recenzji najpewniej nigdy nie przeczytał żadnej książki> Mieville''a.a po czym to wnioskujesz?

haderQ
Gramowicz
17/06/2013 19:41
Dnia 17.06.2013 o 19:34, Fatal-X napisał:

To można gdzieś kupić bez DRM czy jestem skazany na Steam?

Na tę chwilę chyba tylko i wyłącznie Steam. Nie spotkałem się z inną opcją zakupu.

Usunięty
Usunięty
17/06/2013 19:34

To można gdzieś kupić bez DRM czy jestem skazany na Steam?




Trwa Wczytywanie