Śmiertelny eksperyment - recenzja filmu Linia życia

Joanna Kułakowska
2017/10/06 19:20
0
0

Linia życia w reżyserii Nielsa Ardena Opleva to doskonała ilustracja faktu, że na bazie bardzo podobnych założeń mogą powstać kompletnie różne filmy.

Linia życia, która obecnie trafiła na ekrany kin, to remake, a zarazem reinterpretacja filmu z 1990 r. Oba obrazy przedstawiają historię piątki studentów medycyny – już szpitalnych rezydentów – którzy w imię nauki (choć nie tylko) postanowili paść w objęcia śmierci, by sprawdzić ponad wszelką wątpliwość, czy coś znajduje się po drugiej stronie. Jeśli to stwierdzą i udowodnią jako naukowcy, zapiszą się złotymi zgłoskami w historii całej ludzkiej cywilizacji, a z rzeczy bardziej przyziemnych – czeka ich chwała, kasa i praca, gdzie tylko zechcą. Cały eksperyment odbywa się pod ścisłą kontrolą – przyjaciele czuwają, by wybudzić delikwenta/delikwentkę, nim zajdą nieodwracalne zmiany w mózgu. Po odbyciu owego granicznego doświadczenia „króliki doświadczalne” mają już pewność: chociaż zgodnie z wiedzą medyczną stwierdzono ich zgon, ich umysły wcale nie były martwe, doświadczając życia po śmierci, lecz co ciekawe, każde z nich może się pochwalić nieco innymi wspomnieniami i wrażeniami. Euforia wywołana odkryciem dość szybko mija. Okazuje się, że wizyta po drugiej stronie ma skutki uboczne – zarówno bardzo pozytywne, jak i wręcz przerażające. Czyżby śmierć domagała się bohaterów z powrotem? A może coś przyszło ich śladem do naszej rzeczywistości? Jak by nie było, upominają się o nich... grzechy przeszłości, przybierając nader namacalną formę.

Śmiertelny eksperyment - recenzja filmu Linia życia

Z grubsza tak to wygląda w obu produkcjach... Jednakże wcześniejszy scenariusz autorstwa Petera Filardiego ma odmiennie rozłożone akcenty i kładzie nacisk na nieco inne sprawy niż opowieść Bena Ripleya, scenarzysty nowej Linii życia. W kwestii realizacji zaś reżyserzy Niels Arden Oplev i Joel Schumacher również mieli zupełnie inne zdanie i użyli różnych środków wyrazu. Podobnie co do samej idei, czym tak naprawdę ma być ten film, jaki ma mieć przekaz, puentę i ogólny wydźwięk. W rezultacie oba filmy w praktyce przynależą do różnych gatunków.

Filmowy obraz Schumachera stawia na stonowaną pod względem scen żerujących na instynktach i pierwotnych lękach widza opowieść o nieuświadomionej winie, która tkwi gdzieś w psychice, rzucając cień na wszystko, co dany człowiek czyni. Czasami zagłusza on wewnętrzny niepokój, po prostu nie dopuszczając do siebie wspomnień. Czasami rzuca się w wir pracy, która okazuje się próbą zadośćuczynienia całemu światu lub innej osobie w zastępstwie tej skrzywdzonej. A czasami popełnia wciąż te same błędy, czyniąc z nich nałóg i wmawiając sobie, że przecież wszystko jest w porządku. To przede wszystkim wysmakowany artystycznie (choć niepozbawiony kilku drobnych zgrzytów realizatorskich) mariaż elementów metafizycznych i psychologicznych z dodatkiem mrocznej baśni o wędrówce w fantastyczne krainy własnego umysłu po odkupienie. Groza jest tu obecna, wyrazista, ale film dąży w stronę thrillera psychologicznego. Tymczasem obraz Opleva to po prostu trzymający w napięciu horror, który bierze na warsztat problem typu „co zrobisz dla kariery” i „jak bardzo będziesz żałować chwil słabości” – całkiem niezły, pełen udanych scen, powodujących nagły skok ciśnienia, ale całkowicie pozbawiony magii, melancholii i pewnej baśniowości, którą emanował pierwowzór.

Wracając do bohaterów, tu i tam mamy ciekawy przekrój osobowości. W starszej Linii życia: ambitny, pozornie pozbawiony wszelkich skrupułów Nelson; próżny, pokazowo zbuntowany, a zarazem utalentowany David; bogaty i uzależniony od seksu Joe; dowcipny Randy o artystycznej duszy oraz nieśmiała, skromna „szara myszka” Rachel, która jest totalną sceptyczką, ale w głębi duszy chciałaby uwierzyć. W filmie Nielsa Ardena Opleva mamy pięcioro rywali, którzy niegdyś byli przyjaciółmi, ale nauka i praca skutecznie ich odseparowała, a przynajmniej ochłodziła wzajemne stosunki. Dopiero pomysł, którym bystra studentka zaraża resztę ekipy, zarazem sprawnie wmanewrowując w swe plany, sprawia, że zaczynają trzymać się razem. Wszyscy oni stanowią mieszankę cech poprzednich bohaterów – bezkompromisowa liderka Courtney (Ellen Page); genialny, patrzący na wszystkich z góry, choć niepozbawiony poczucia humoru, Ray (Diego Luna); dla odmiany kiepsko sobie radząca, wiecznie zestresowana Sophia (Kiersey Clemons); dążąca do perfekcji Marlo (Nina Dobrev) o gwiazdorskich manierach, no i wreszcie Jamie (James Norton), będący de facto wiernym odbiciem Joego. W ich osobach odzwierciedlone zostały współczesne trendy społeczne – na amerykańskich studiach medycznych jest obecnie o wiele więcej kobiet niż w latach 90. XX w., a Afroamerykanie i Latynosi bynajmniej nie należą do rzadkości.

GramTV przedstawia:

Obraz Opleva uwypukla bolączki związane z kosztami wyższej edukacji, a szczególnie z sytuacją obleganych studiów medycznych, gdzie najlepsze uczelnie stanowią Święty Graal, dla którego warto wypruwać sobie żyły, wciskać łapówki, a nawet usuwać konkurentów brudnymi metodami czy znaleźć się na bakier z prawem. Daje też wizualny posmak, jak intensywna, wyczerpująca i szalona jest praca w szpitalu – bohaterowie, rozdzieleni przez obowiązki i dyżury, nie mogą się wzajemnie pilnować i dostrzec niepokojących symptomów zmian oraz przyjść w sukurs we właściwym momencie. Częściowo przez pryzmat owych medycznych okoliczności dobierane są grzechy postaci występujących w nowej Linii życia. Pokazana jest związana z nimi (oraz z oczekiwaniami rodziców żywotnie zainteresowanych karierą swych dzieci) presja, która w dużej mierze tłumaczy wszystko, co nasi studenci zrobili, choć bynajmniej nie usprawiedliwia.

W filmie Schumachera ukazana jest samotność i pewna kruchość bohaterów w jak gdyby zimnym świecie, co podkreślają upiorne, staromodne sale szpitala, w którym się uczą i pracują – postawione zostało na aspekt człowieczeństwa; zrozumienia, co uczyniło się drugiemu człowiekowi, po czym dążenia do wybaczenia i poprawy. Zgrabnie zostało również pokazane, że czasami sami obarczamy się winą, która zjada nas od środka, a która wcale nie jest nasza – może być sztuczką zagubionego umysłu, niepotrafiącego odnaleźć się w niezrozumiałej dlań sytuacji. Oplev nie bawi się zbytnio w takie niuanse – owszem, chociażby sprawa, którą wyrzuca sobie Marlo, ma kilka niejednoznacznych aspektów, ale nie zmienia to faktu, iż dziewczyna ewidentnie źle postąpiła. Odnowiona Linia życia ukazuje bohaterów jako trybiki w maszynie, które przede wszystkim usiłują dobrze funkcjonować, by nie wypaść wyścigu, w którym stawką jest prestiż i zatrudnienie (nieważne, czy na ciepłej posadce w klinikach dla bogaczy, czy po prostu w solidnej placówce lub na sali wykładowej, gdzie będą porządnie wykonywać swoją pracę). Jedynie w przypadku Courtney podsunięto bardziej skomplikowaną motywację. Inni, tak czy owak, wpisują się w schemat, nawet Sophia będąca ofiarą ambicji i marzeń matki, która zmusza ją do życia wedle własnego projektu.

Porównując dalej, kiedy śledzimy opowieść z 1990 r., nie mamy wątpliwości, że niebezpieczeństwo czyhające na naszych studentów pochodzi głównie z głębi ich psychiki aktywowanej przez igranie z siłami, których nie rozumieją. Aspekt baśniowo-metafizyczny, sugerujący, że widz nie powinien jednak wyrabiać sobie stricte jednoznacznej opinii co do pochodzenia demonów przeszłości, pojawia się dopiero pod koniec. W Linii życia z 2017 r. jest odwrotnie – większość scen wskazuje na złowrogi wpływ spoza tego świata, co dobitnie ujmują słowa Jamiego o tym, że przyszło za nimi coś, co chce ich zabić i żywi się ich grzechami. Oczywiście pojawia się również scena wyraźnie ukazująca, że odbiór rzeczywistości przez bohaterów jest zaburzony, że postronni nie dostrzegają tego, co oni. Jednakże niczego nie możemy być pewni, co sugeruje fakt, że „upiory” materializują się nawet wtedy, gdy dana postać ich nie widzi... Tu trzeba powiedzieć, że sceny, w których dochodzi do konfrontacji z ucieleśnionymi grzechami (nieważne, z jakiego źródła pochodzą), są dynamiczne, sprawnie zrealizowane i oparte na udanych efektach specjalnych oraz charakteryzują się dobrą grą aktorską. Wizualnie zachwyca zwłaszcza motyw związany z Courtney, w którym to wiedzie prym młodziutka aktorka Madison Brydges w roli Tessy. Dziewczynka dała prawdziwy popis wczucia się w postać. Do udanych pomysłów należy także obsadzenie w jednej z ról drugoplanowych Kiefera Sutherlanda, który we wcześniejszej Linii życia wcielał się w Nelsona – zabieg ten lekko konfuduje odbiorców pamiętających ówczesną odsłonę, wprowadzając dodatkowy niepokój.

Czy zatem warto obejrzeć niniejszy remake? To porządnie zrealizowany horror, osadzony w realiach kojarzonych częściej z proceduralem lub thrillerem medycznym, który ma przyzwoite tempo, niezłe efekty specjalne i udane kreacje postaci (prócz Jamiego odgrywanego przez irytująco „drewnianego” Jamesa Nortona). Linia życia porządnie straszy, choć, niestety, pod koniec filmu napięcie siada. Wielkim minusem jest fakt podania na tacy banalnego przesłania, które w poprzedniej wersji było tylko jednym z możliwych, a ponadto widz musiał sam je sobie uzmysłowić. Reasumując, można całkiem przyjemnie spędzić czas na seansie, pod warunkiem że nie spodziewamy się wiekopomnego dzieła lub powrotu uprzednio doświadczanej magii. Dla tej ostatniej ów eksperyment okazał się śmiertelny.

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!