Kodowanie popkultury: Słowianie kreską, kadrem i pikselem

Łukasz Wiśniewski
2017/08/05 18:00
0
0

Po przerwie wracamy do tematu Słowian w rodzimej popkulturze. Tym razem zabieramy się za filmy, komiksy i gry.

Kodowanie popkultury: Słowianie kreską, kadrem i pikselem

W pewnym sensie za pierwszą większą partię słowiańszczyzny, która pojawiła poza literaturą, odpowiada niejaki Józef Ignacy Kraszewski. Celowo pominąłem go w wyliczance wczesnych twórców, bo jego miejsce jest w tym tekście. Stara baśń, oryginalnie opublikowana w roku 1876, ponad wiek później skutecznie pobudziła wyobraźnię twórców komiksowych i filmowych. Pozostaje pytanie, na ile było to wynikiem bardzo obrazowego (mimo upływu lat) języka, na ile zaś zasługą świetnego ilustratora. Prace, jakie dla Kraszewskiego wykonał Michał Elwiro Andriolli (syn napoleońskiego żołnierza z Włoch, po klęsce i niewoli osiadłego w Wilnie) to klasa sama w sobie, wrota szeroko otwarte dla wyobraźni. Przemawia tu przeze mnie lekka złośliwość, bo znam zbyt wiele wypadków, w których filmowi i komiksowi twórcy odbijali się od zbyt wielkich ilości słowa pisanego. Bogate w detale, dynamiczne ilustracje ze Starej baśni mogły obniżyć próg wejścia...

W 1984 roku Telewizja Polska w ramach Teatru Młodego Widza stworzyła trzyczęściowe widowisko na bazie powieści Kraszewskiego, z mistrzowską krakowską obsadą, głównie z Teatru STU. Nie umiem obiektywnie ocenić jego jakości, bo widziałem je jedynie wtedy, ponad trzydzieści lat temu. Pamiętam chaos w głowie (hej, byłem dziesięciolatkiem!), ale też sam fakt, że widowisko zapadło mi w pamięć świadczy o tym, iż miało siłę, wizję. Dwa lata później zaczął się ukazywać cykl komiksowy Doman, również bazujący na Starej baśni. Czy Andrzej Olaf Nowakowski, rysownik i zarazem pierwszy ze scenarzystów cyklu, oglądał ten trzyczęściowy spektakl i dlatego postanowił stworzyć swoją adaptację klechd i podań, które Kraszewski połączył w powieści? Czy też to tylko zbieżność dat? Komiksy nie były wybitne, ale na tym etapie mało kto w ogóle sięgał do mitologii słowiańskiej. Dzięki rozmachowi właściwemu słusznie minionej epoce, łącznie zeszytów o Domanie sprzedały się w ilości około półtora miliona egzemplarzy - niektóre źródła mówią o sumarycznym nakładzie dochodzącym do czterech milionów. Choćby dlatego komiksy A. O. Nowakowskiego (i współscenarzystów) mają swoje ważne miejsce w kulturze masowej.

Największym przedsięwzięciem związanym z dziełem Kraszewskiego, jeśli idzie o rozmach i budżet, jest film w reżyserii Jerzego Hoffmana z 2003 roku (przerobiony też rok później na trzyczęściowy serial). Produkcja zatytułowana Stara baśń: Kiedy słońce było bogiem miała budżet jedenaście milionów złotych, czyli ⅔ sumy, jaka poszła na filmowo-serialowego Wiedźmina. Efekt artystyczny obu polskich superprodukcji był dość zbliżony, ale troszeczkę na plus dla ekranizacji prozy Kraszewskiego. Mimo wszystko film Hoffmana jest warty zapamiętania, bo dotąd nasze kino raczej stroniło od tematów związanych ze słowiańskimi wierzeniami. Historyczne seriale z okresu PRL, takie jak Gniewko, syn Rybaka, Przyłbice i kaptury czy Znak Orła koncentrowały się na walce z Krzyżakami i obowiązkowo gloryfikowały prostych ludzi z gminu. W efekcie jedynym “słowiańskim” elementem było sielskie życie wiejskie - zgodnie z obowiązującą wówczas wizją naszych przodków.

Swoją drogą, kończąc temat powieści Kraszewskiego i tego, jak dzięki niej elementy słowiańskie trafiły do komiksowych i filmowych kadrów, warto zwrócić uwagę na pewien zabawny drobiazg. Otóż uważne oko może wychwycić sporo dowodów na to, że osoby odpowiedzialne za stroje i scenografię na planie filmu Stara baśń: Kiedy słońce było bogiem niemal na pewno miały w rękach zeszyty komiksowe Nowakowskiego, który do elementów historycznych podchodził nieco niefrasobliwie i - że tak to ujmę - kreatywnie. Dużo mniej prawdopodobne wydaje mi się, że tak zbliżone do siebie elementy, odbiegające od historycznych wzorców, powstały niezależnie od siebie. Jak wspomniałem na wstępie, dla niektórych twórców kolorowe obrazki są prostsze w odbiorze niż słowa powieści czy - o zgrozo! - nudne źródła.

Nie byłbym sprawiedliwy, gdybym pominął twórcę, który z elementów ludowych, zawierających przetworzone motywy słowiańskich wierzeń i zabobonów, korzystał szeroko i w bardzo dojrzały sposób. To Jan Jakub Kolski. Artysta umiejący sprawnie obracać pozornie odległymi od siebie elementami kultury i łączyć je ze sobą w unikatowy sposób. Zwłaszcza jego filmy z pierwszej połowy lat 90. XX wieku (Pograbek, Jańcio Wodnik, Grający z talerza), czerpiące z ludowej tradycji, budujące konsekwentnie swoisty polski realizm magiczny, zawierają elementy które jasno można określić jako słowiańskie. Myślę jednak, że nie było to zamierzone poszukiwanie słowiańszczyzny i ubieranie jej w coś nieco bardziej współczesnego, a skutek uboczny. Dodatkowy efekt zabawy owymi ludowymi elementami, które - jak już kilka felietonów temu ustaliliśmy - były w zasadzie jedynymi przetrwalnikami dla słowiańskiej spuścizny.

GramTV przedstawia:

O ile w ostatnich latach filmowcy nie mają serca do tej naszej biednej, bo przetrzebionej, słowiańskiej spuścizny, to na poletku komiksowym dzieje się co nieco. Tyle, że komiks nie jest w naszym kraju medium silnym, nakłady są raczej śmieszne i o wielu interesujących projektach można się dowiedzieć jedynie będąc bywalcem stron tematycznych (lub łódzkiego festiwalu). Czasy PRL, gdy dowolny komiks ukazywał się w nakładzie minimum 100 000 egzemplarzy, to dla współczesnych rysowników i scenarzystów jakiś mityczny złoty wiek. No, ale wtedy Słowianami, poza A. O. Nowakowskim, zajmował się w zasadzie tylko Janusz Christa. Do tego robił to w ramach większego, postmodernistycznego projektu, czerpiącego z mnóstwa rzeczy, w tym peerelowskiej codzienności. Niby słowiańskie motywy są w serii o Kajku i Kokoszu wyraziście reprezentowane, ale po pierwsze zawsze w formie zbliżonej do pastiszu, po drugie nie stanowią motywu przewodniego. No, w sumie poza jednym tomikiem, zatytułowanym W krainie Borostworów.

Wróćmy jednak do bardziej współczesnego polskiego komiksu, którego niestety prawie nikt nie czyta. Na tym polu mamy bowiem do czynienia z twórcami, którzy wychowali się na światowej popkulturze i teraz sprawnie potrafią wplatać w jej ramy elementy słowiańskie. Nie trzymają się sztywno ram opowieści pseudo-historycznych, sięgających do czasów piastowskich, potrafią podejmować próby tworzenia opowieści nawiązujących do kanonu bohaterskiego. Na pograniczu tych dwóch dróg stoi cykl o rycerzu Wojmirze i mnichu Jakuszu, autorstwa Sławomira Zajączkowskiego i Huberta Czajkowskiego. Niby mamy czasy historyczne (XI wiek), ale pradawne moce jak najbardziej istnieją. Co prawda pierwszy tom Romowe dotyczy przede wszystkim ludu Prusów, ale w drugim, zatytułowanym Wilcza Gontyna mamy już teren Rusi Czerwonej. Swoją drogą, wracając do pierwszego tomiku, autorzy nie są jedynymi, którzy sięgają po spuściznę naszych wymazanych z historii północnych sąsiadów - Karol Kalinowski, znany też jako KRL, w niesamowity sposób nawiązuje do kultury Jaćwingów w bardzo nietypowej opowieści, jaką jest Łauma. No ale my mieliśmy gadać o Słowianach.

Spośród innych komiksów, które jakimś cudem wpadły mi ostatnio w oczy, na pewno warto wspomnieć Peruńską Watahę, album bardzo specyficzny, bo zawierający chyba więcej szkiców i niedokończonych projektów, niż właściwych opowieści o Wilczanie i jego towarzyszach. Miało to być w założeniu barwne fantasy, czerpiące zarówno ze słowiańskiej mitologii, jak też elementów z innych kultur. Niestety Arkadiusz Klimek i Bartosz Sztybor wcześniej przez długie lata nie zdołali znaleźć wydawcy i projekt jest w takim stanie rozwoju, w jakim jest... Więcej szczęścia mieli moi znajomi, Michał Robert Rudzki i Filip Gutowski ze swoim Dinomantą, ale znowuż u nich elementy słowiańskie pojawiają się śladowo, do tego w specyficzny sposób, bo mówimy o świcie po wojnie atomowej, w którym odrodziły się dinozaury.

. Motyw apokalipsy jest też obecny w produkcji, która ma chyba ze wszystkich dziś wymienionych najwyższą zawartość słowiańszczyzny w masie własnej. Mówię o grze Thea: the Awakening stworzonej przez niewielkie niezależne studio MuHa Games. Świat ogarnęła ciemność, ale dawni słowiańscy bogowie powracają do swych ostatnich wyznawców. Gracz jako jeden z bogów kieruje losami mieszkańców wioski, mierząc się z mnóstwem przeciwieństw, w tym całym słowiańskim bestiariuszem. Gra jest absolutną perełką, niedawno doczekała się konsolowej wersji. Ekipa pracuje już nad kontynuacją, każdy kolejny nabywca pomoże im zrobić to w bardziej komfortowych warunkach. Ostrzegam jednak: to piekielnie złożona, diabelnie trudna gra. Do tego taka, która zawiera mnóstwo literek do przeczytania.

Poza takimi perełkami, jak Thea: the Awakening - no i poza Wiedźminem - w grach wideo niewiele dzieje się jeśli idzie o słowiańskie elementy. Nie raz mówiłem, że nasza branża jest konserwatywna w takim znaczeniu, iż boi się eksperymentów. Woli sztampowe zestawy fantasy, zwłaszcza jeśli mówimy o produkcjach AAA. Czasy, gdy powstawały gry z serii Polanie, ambitnie chcące wypromować słowiańskiego RTS-a, to przeszłość, którą już mało kto pamięta. Dla największych polskich studiów deweloperskich nasz rynek jest wtórny w stosunku do anglosaskiego, a szansa, że gra ze słowiańskimi elementami powtórzy sukces Wiedźmina jest zbyt mała, by ryzykować. Może gdyby na innych poletkach popkultury powstały duże dzieła o światowym zasięgu, słowiańszczyzna w grach przestałaby być pomysłem ryzykownym. Na polskie kino jednak nie ma co liczyć, a rodzimych komiksów nie czytają nawet Polacy. W literaturze dzieje się lepiej, ale to literki, a twórcy sztuk wizualnych z nimi nie bardzo się kontaktują, wolą jednak obrazki.

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!