To nie keczup, to krew - recenzja Carmageddon: Max Damage

Paweł Pochowski
2016/08/11 16:00
0
0

Stainless Games kontynuuje swój plan podboju growego półświatka. Nie udało się na PC? Trudno, postanowili spróbować z konsolami.

To nie keczup, to krew - recenzja Carmageddon: Max Damage

Muszę przyznać, że początkowo byłem lekko zdziwiony, że Stainless Games zapowiadając „całkowicie nowego” Carmageddona postanowiło skupić się tylko i wyłącznie na konsolach aktualnej generacji. W końcu oficjalnie miał to być zupełnie nowy tytuł, przygotowany od podstaw z myślą o PlayStation 4 i Xbox One. Szkoda pecetowców, myślałem. W końcu poprzednio dostali nie do końca udanego Carmageddon: Reincarnation, jeżeli Max Damage to osobna, nowa produkcja to szkoda, że pominięto komputery. Twórcy twierdzą, że produkcja trafi z czasem na PC, a posiadaczom Reincarnation zaoferują ją nawet za darmo, ale dzieje się tak z pewnego powodu.

Wszystko dlatego, że to nie do końca „nowy Carmageddon”. To w sporej mierze powtórka z rozrywki znana na PC jako Carmageddon: Reincarnation przebrana w nowe szaty i poprawiona pod niektórymi względami. Max Damage to co prawda identyczny koncept przygotowany z myślą o kolejnych platformach, ale który dodatkowo ma za zadanie naprawić błędy poprzednika. Nie zmienia to faktu, że jeśli nie płaczecie nocami za serią Carmageddon to pewnie nie będziecie usatysfakcjonowani.

Carmageddon: Max Damage skupia się na brutalnej rozwałce, w której cierpią nie tylko postronni cywile, co także uczestnicy biorący udział w… wyścigu? Otóż nie do końca w wyścigu, bo nie o dojechanie do mety tutaj chodzi. Wśród kilku rodzajów zawodów generalnie nie chodzi o to, by przekroczyć linię mety w jak najkrótszym czasie na przodzie stawki. Jeśli się na to porwiecie, zabawa pewnie będzie nudna, bo SI tylko przez pewien czas udaje, że zamierza się ścigać, po czym wciągnięte w krwawą jatkę prowadzi wyniszczające wojny o to, kto bardziej pokiereszuje resztę przeciwników. I na tym właśnie polega cała zabawa.

Jest w Max Damage ten psychodeliczny klimat oryginału, który sprawi, że fani serii zapieją z zachwytu, klasną uszami i zabiorą się czym prędzej do rozjeżdżania wszystkich, którzy nie będą na tyle szybcy, by dać nura sprzed maski pędzącego na nich samochodu. Gracze otrzymają długą na szesnaście rozdziałów i minimum kilkanaście godzin zabawę bogatą w kilka rodzajów zawodów, ponad dwadzieścia modeli aut i setki przechadzających się po levelach NPC. Max Damage ma wiele wadliwych elementów, o których szerzej za moment, ale jednocześnie jest wierne swoim korzeniom – znajdziecie tutaj ten sam, ślizgający się model sterowania samochodem co zawsze, dość umowną fizykę, zwariowane power-up’y sprawiające o dziwno całkiem sporo radości z ich używania i raczej skromną oprawę graficzną. Ten zestaw momentami bawi całkiem nieźle. Przerabianie na wraki auta przeciwników to często najprostszy sposób na wygraną, a i daje najwięcej zabawy, bo cóż może być lepszego od zmiażdżenia wroga o pobliską ścianę przy pełnej prędkości patrząc, jak zostaje z niego tylko metalowa kupka? W przypadku Carmageddon odpowiedzią na zadane pytanie może być także "rażenie prądem przechadzających się cywili" albo "zostawianie niespodziewanek w postaci wybuchających min i obserwowanie, co dzieje się dalej". Jeśli tak byście odpowiedzieli to przyznajemy 10 punktów dla Carmaffindoru.

Osobiście, podobnie jak i podczas zabawy w Reincarnation, zgrzytałem jednak zębami. Po części dlatego, że rozumiałem koncept przyświecający Stainless Games podczas prac nad tym tytułem. A po części dlatego, że spora część elementów tej produkcji jest po prostu przeciętna, a twórcy zamiast zaserwować graczom Carmageddon godny XXI wieku po raz kolejny zamykają się pod bezpiecznym kloszem oznakowanym jako klasyczny pierwowzór, co zresztą daje im całkiem wygodną wymówkę – przecież to kochają w tym wszystkim fani najmocniej, prawda?

GramTV przedstawia:

Otóż nie do końca. Przynajmniej w moim przypadku. Serio, nie obraziłbym się, gdyby w Carmageddon: Max Damage znalazło się wreszcie bardziej ustabilizowane sterowanie pojazdami. To nie jest czystej rasy gra wyścigowa, ale jednak w stu procentach polega na kierowaniu pojazdem – model sterowania mógłby być znacznie precyzyjniejszy i przyjemniejszy w obsłudze, a zamiast tego dostajemy to samo co zawsze. Fani będą usatysfakcjonowani. Reszta może być wprost zniesmaczona. Ja kręciłem nosem, bo mimo wszystko bawiłbym się znacznie lepiej, gdyby było w tym wszystkim więc pazura, dynamiki i przyczepności.

Wielkość plansz, liczba umieszczonych na nich power-up’ów, NPC-ów, znajdziek, bonusów i ciekawych miejsc robi wrażenie, choć design nie powala na kolana – po części winę za to ponosi przestarzała oprawa graficzna. Deweloperzy starali się jak mogli, by ukryć mankamenty wizualnej oprawy, ale jest ich zbyt wiele, by nie dopatrzyć się, że to nie jest dzisiejszy poziom. Być może nie miał nim być od samego początku, ale jeśli tak, twórcy powinni zaznaczyć to podczas reklamowania gry – a jakoś nikt o tym nie uprzedza, wprost przeciwnie, mówi się o nowoczesnej oprawie wizualnej w momencie, gdy Carmageddon: Max Damage wygląda jak odpalone na pierwszym Xboksie.

Model zniszczeń podobnie jak w przypadku Reincarnation jest naprawdę dobry, a auta rozpadają się na części – to jest niewątpliwy plus, bo rozwalanie siebie oraz innych to w tej grze najlepsze zajęcie, dobrze więc, że pojazdy rozpadają się na kawałeczki i gną jak kartka papieru. Szkoda, że pod wizualnym względem wygląda to tak, jak opisałem powyżej – słabo. Smaczku rywalizacji dodaje mocny soundtrack pasujący do krwawej jatki rozgrywającej się na ekranie, przeplatany klasycznymi kwestiami wypowiadanymi charakterystycznym głosem. Z oprawy audiowizualnej to dźwiękowa strona mocniej błyszczy.

Generalnie mógłbym tak jeszcze długo i chyba o każdym aspekcie Carmageddon: Max Damage, ale w dobie 140-znakowych dyskusji na Twitterze oraz ogromnej ilości produkowanych codziennie tekstów w sieci postanowiłem się streścić. Powiem Wam wprost: jeżeli w dzieciństwie zamiast oglądać Smurfy rozwalaliście z uśmiechem na ustach przeciwników w poprzednich odsłonach Carmageddon bez narzekania na model jazdy czy zastosowane rozwiązania, a ponadto czujecie, że powrót do tamtych czasów mógłby być strzałem w dziesiątkę pomimo niedzisiejszych standardów – kupujcie. Skoro seria trafia do Waszego serducha, pewnie nie będziecie aż tak wrażliwi na jej mankamenty. Ja chwilami bawiłem się dobrze, chwilami średnio, ale do mnie Carmageddon nigdy specjalnie nie przemawiał – nic więc dziwnego, że nie robi tego w roku 2016.

5,5
Jak za dawnych lat - w dobry i zły sposób jednocześnie
Plusy
  • klasyczna rozgrywka
  • zabawa na długie godziny
  • sporo poziomów, aut i power-up'ów
  • niezłe zniszczenia
Minusy
  • niedzisiejsza oprawa wizualna
  • zdarzają się bugi
  • ślizgający model sterowania samochodem
  • oldschool ma swoje słabe strony
  • tylko dla najwierniejszych fanów serii
Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!