Jak nie głód to sraczka, czyli proza życia w The Flame in the Flood - recenzja

Paweł Pochowski
2016/07/15 16:00
0
0

The Flame in the Flood z graczem się nie pieści, stawia mu za to bezlitosne wyzwania w najstarszej grze świata - grze o życie.

Jak nie głód to sraczka, czyli proza życia w The Flame in the Flood - recenzja

Indyki i survivale to wyjątkowo dobrana para. Pomyślcie o grach, które spopularyzowały gatunek wśród graczy lub o produkcjach, które dorobiły się największej społeczności - zdecydowana większość z nich została wykonana przez niezależne studia. Nie inaczej jest w przypadku The Flame in the Flood, debiutanckiej co prawda gry studia The Molasses Flood, składajacego się za to z doświadczonych deweloperów. Byli pracownicy Irrational Games, Harmonix i Bungie także postanowili opracować swoją grę o poszukiwaniu jedzenia i walce z brakiem wody. Do znanych mechanik dorzucili przyjemną dla oka i sympatyczną oprawę wizualną, a takim konceptem przekonali graczy, którzy łącznie zainwestowali w produkcję ponad 250 tysięcy dolarów. Niestety, po dłuższych testach nie mamy wątpliwości - The Flame in the Flood nie do końca spełnia pokładane w nim nadzieje.

Zabawa koncentruje się wokół młodej dziewczyny, która w obliczu nadciągającej powodzi postanowiła zapakować swój plecak przydatnymi przedmiotami i wraz z Ezopem, psem przybłędą, wskoczyła na drewnianą tratwę w poszukiwaniu bezpieczniejszego miejsca. Zabawa podzielona jest na dwa elementy - w pierwszym płyniemy drewnianym środkiem transportu przed siebie wyszukując potencjalnie warte odwiedzenia miejsca. Drugi element to poruszanie się po lądzie i wykonywanie typowych dla survivali czynności związanych ze zbieraniem pożywienia oraz próbami wyjścia cało z wszelkich opresji. Ot, proza życia.

Część "wodna" to przede wszystkim skuteczne nawigowanie tratwą. Woda rwącym nurtem porwała sporo przedmiotów i szerokim korytem spływa niszcząc mosty i zalewając niżej położone lokacje. Sterując tratwą opieramy się spychającym prądom, by nie wpaść na żadną z licznych przeszkód. W The Flame in the Flood jak przystało na rasowy surivival, zginąć można na wiele sposobów, utonięcie po rozwaleniu tratwy o głaz to tylko jeden z nich. Na szczęście sterowanie drewnianą łupiną nie należy do najtrudniejszych - owszem, wymaga to ciut uwagi podczas niesprzyjających warunków pogodowych, spływów nocnych czy pokonywania trudniejszych fragmentów ze wzburzonym nurtem, ale nad tratwą panuje się raczej łatwo. Wystarczy opanować kilka podstawowych zasad, by w miarę bezpiecznie podróżować wzdłuż rzeki i wychodzić cało z pomniejszych opresji. Co ważne, raz na jakiś czas na naszej rzecznej trasie pojawi się stacja umożliwiająca naprawę bądź podrasowanie tratwy. Jest to bardzo ważny element zabawy. Każde z uderzeń o napotykane elementy obniża wytrzymałość tratwy, a gdy stosowny wskaźnik spadnie do zera podążamy na dno razem z dotychczasowym ekwipunkiem.

Modyfikacje tratwy to element dość istotny, choć przez pierwszych kilka godzin rzecznej przygody dość trudno o elementy potrzebne do wykonania ulepszeń. Warto jednak postarać się o odpowiedni tuning tego środka transportu, bo oferuje kilka ciekawych opcji, które w kluczowych momentach mogą ratować życie. Mowa tu chociażby o stacji oczyszczania wody, miejscu do spania czy kuchence, na której można przygotować sobie posiłek. Także dodatkowa przestrzeń załadunkowa jest bardzo przydatna podczas powodziowego kryzysu. Czym dalej w grze zajdziemy, tym coraz mniej zasobów otrzymujemy do dyspozycji. Wypełniony po brzegi ekwipunek jest więc niczym karta "wychodzisz wolny z więzienia" w eurobusiness. Ale ma to poniekąd swoją cenę. Czym mniej napotykamy trudności, tym szybciej The Flame in the Flood odsłania swoje wady.

Zejść na ląd można tylko przy drewnianych pomostach, te każdorazowo prowadzą do jednej z dziesięciu lokacji. W zależności od ich rodzaju, zapewniają dostęp do różnych zasobów. Kościół to świetne schronienie, klinika oferuje medykamenty i elementy do tworzenia bandaży, a obóz zapewnia ognisko i krzemień. Ścinamy drzewka, z których tworzymy liczne przedmioty i narzędzia, choćby pułapkę, która pozwala na zabijanie zwierząt - pożywienie zaspokaja głód, skórę można wykorzystać na cieplejsze rękawiczki, a poprzednie podrzeć na szmaty, które z alkoholem dadzą bandaż. Błądzimy więc poszukując losowo rozlokowanych elementów, dbając jednocześnie o cztery główne wskaźniki głównej bohaterki - głód, pragnienie, ciepło oraz energię. Jeśli któryś osiąga wartość zerową, przegrywamy - czy to z zimna, głodu, zakażenia po ranie od dzikiego zwierzęta lub z wycieńczenia. Na dobrą sprawę umrzeć można nawet od głupiej, ale uciążliwej "sraczki". Sposobów na śmierć z całą pewnością w The Flame in the Flood nie brakuje.

GramTV przedstawia:

Brakuje za to urozmaicenia - szczególnie po kilku pierwszych godzinach. Póki odkrywamy lokacje i walczymy o przeżycie pierwszych dni, zabawa jest wciągająca, szybko robi się jednak wtórna. Zwiedzamy małe, podobne do siebie miejsca cały czas rozwiązując problem ograniczonych zasobów wobec niezaspokajalnych potrzeb, a misje poboczne są nieciekawe i często nawet nieopłacalne. Zabicie pierwszego wilka czy dzika jest wydarzeniem, ale z czasem mała harcerka okazuje się rasowym rzeźnikiem, przerabiając na pieczone mięso lub suszone jerky całe tony mięsa. Napotykamy NPC, z którymi prowadzimy nudne dialogi, a jedynym wiernym towarzyszem wyprawy okazuje się być pies Ezop, robiący trochę za stróża, a trochę za obrońcę. Nie wdaje się jednak w walkę, nie może zginąć, nie musi pić ani jeść, nie odnosi ran i właściwie to nie przydaje się w niczym poza alarmowaniem o niebezpieczeństwie i dźwiganiem części ekwipunku - można wiec powiedzieć o jego niewykorzystanym potencjale.

Brak większych urozmaiceń zabawy, jedynie dwa tryby rozgrywki (ciągły oraz kampania), brak multiplayera, ograniczone pod względem rodzaju i wielkości lokacje i mała lista przedmiotów możliwych do wycraftowania szybko stają się kamieniami, które ciągną The Flame in the Flood na dno. Jednocześnie nie można grze odmówić klimatycznej oprawy wizualnej oraz sporej przystępności - wszystko tu jest ładnie podane, intuicyjne i przystępne, a dodatkowo śliczne. To zasługa uroczej oprawy, rysunkowej wręcz oprawy wizualnej, przedstawiającej brutalny w sumie świat w bajkowy sposób. Gdy płyniecie rzeką rozświetlaną jedynie przez palące się gdzieniegdzie ogniska i światła albo obserwujecie sympatycznie kicające króliczki, nie da się nie ulec urokowi The Flame in the Flood. To sprawia, że grę można polecić osobom, które chciałyby dopiero rozpocząć swoją przygodę z gatunkiem survivali. Dla nich dobra zabawa może trwać dłużej, a ograniczenia w mechanice nie będą aż tak kłuć w oczy. Musicie tylko uzbroić się w trochę cierpliwości, bo sterowanie za pomocą klawiatury i myszy nie zostało odpowiednio doszlifowane (np. kursor potrafi znikać), a gra ma także inne techniczne bolączki.

To wszystko sprawia, że pomimo początkowego zachwytu The Flame in the Flood otrzymuje ode mnie tylko szóstkę. Przyznam, że liczyłem na więcej, lecz mój entuzjazm przygasł po kilku godzinach. Nie pomógł nawet całkiem wyśrubowany poziom trudności w ciągłym trybie zabawy, bo monotonia i brak urozmaiceń jest w tej grze na dłuższą metę po prostu męcząca. Jeśli lubicie gatunek i nie oczekujecie wiele, możecie zagrać, choćby dla sympatycznej i klimatycznej oprawy. Jeśli natomiast poszukujecie rozgrywki na dłużej, warto skierować się w stronę Don't Starve, dla którego The Flame in the Flood nie jest wielką konkurencją.

6,0
The Flame in the Flood to nie ten survival, na który czekaliście
Plusy
  • przyjazna w obsłudze
  • przyjemny crafting
  • kreskówkowa oprawa wizualna
  • niezły poziom trudności
  • przez kilka godzin wciąga
  • sympatyczny Ezop
Minusy
  • ... który jednak jest tylko chodzącym plecakiem z wbudowaną funkcją alarmu
  • monotonia i brak urozmaiceń na dłuższą metę drastycznie obniżają grywalność
  • niedoszlifowana strona techniczna i niewielkie bugi z jej powodu
Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!