Batman v Superman. Świt sprawiedliwości - recenzja filmu

Joanna Kułakowska
2016/03/31 17:15
0
0

Dwóch ulubieńców tłumów spuszcza sobie manto, obwiniając się nawzajem właściwie o to samo. A wszystko w mroczny, przefajnowany sposób, w którym lubuje się Zack Snyder.

Batman v Superman. Świt sprawiedliwości to obraz, który wiele obiecywał, ale wielu rozczarował. Czy obejrzenie go to jednak kompletna strata czasu? Aż tak źle nie jest. Film jest po prostu szalenie nierówny, bo świetne pomysły i sceny idą ramię w ramię z dziwacznymi, niepotrzebnymi modyfikacjami komiksowego świata (który i tak wciąż podlega kolejnym iteracjom) oraz konfudującym kiczowatym keksem, od którego krwawią oczy i uszy. Powiedzmy więc sobie o elementach pozytywnych i takich, które zniesmaczą nawet największych fanów i fanki.

Batman v Superman. Świt sprawiedliwości - recenzja filmu

Produkcja Zacka Snydera bierze na warsztat problem stary jak świat, lecz aktualny w każdej epoce i każdym uniwersum. Wielka moc to wielka odpowiedzialność, ale także pycha i żądza władzy. Pycha rodzi poczucie wszechwiedzy, a pewność swych racji jeszcze bardziej pcha ku przejęciu władzy (na początku oczywiście dla dobra wszystkich - by zaprowadzić porządek, zwalczyć przestępczość itd.). Władza zaś deprawuje i tak tworzy się błędne koło. W dodatku czy ktoś wyrastający ponad przeciętność - czy to z racji supermocy, czy techniki i genialnego umysłu - co ustawia go w roli wielkiego wodza lub wręcz boga pośród maluczkich, musi stosować się do ludzkich reguł? Dlaczego w ogóle miałby chcieć? Być może chciałby, dopóki coś lub ktoś wiąże go z tłumami szarych zjadaczy chleba. Co się jednak stanie, gdy tego czegoś lub kogoś zabraknie? Czy bóg wpadnie w gniew i przestanie być łaskawy? Kolejną, właściwie tożsamą, kwestią podnoszoną przez film Batman v Superman. Świt sprawiedliwości jest problem Vigilante. Jak cienka jest granica między bohaterem a łotrem i kiedy działanie w interesie innych zmienia się w celebrację samowoli i własnych celów? Czy znajdzie się wtedy miejsce na sprawiedliwość?

Bardzo udanym elementem filmu jest zręczne ukazanie, jak przywdziewanie kostiumu daje obu protagonistom legitymację do stawiania się ponad prawem, ponad resztą społeczeństwa. Zarówno Batman (Ben Affleck), jak i Superman (Henry Cavill) staje się demonem z obrazu wiszącego w gabinecie Leksa Luthora (Jesse Eisenberg), choć przecież każdy z nich widzi siebie po przeciwnej stronie. Tymczasem tańczą na krawędzi przepaści, na granicy dobra i zła. W kostiumach nie są Clarkiem Kentem i Brucem Waynem, lecz "bogami" dającymi lekcję oprawcom i ratującymi ofiary - sędzią, ławą przysięgłych i katem w jednym. Batman ma poparcie policji, dla której nie jest rycerzem bez skazy, ale obrońcą brutalnie wymierzającym sprawiedliwość. Pozostawia za sobą ból i krew, bo tak wygląda jego sprawiedliwość - odpłaca za cierpienia, które tamci spowodowali, i oddaje w ręce prawa. Superman w swoim mniemaniu jest rycerzem w lśniącej zbroi, tymczasem jego czyny pociągają za sobą skutki uboczne - ofiary wśród niewinnych. Żaden z nich przed nikim nie odpowiada, choć Kal-El jest uprzejmy i gra sam przed sobą, że liczy się z komisją senacką i panią senator (Holly Hunter) powtarzającą, że demokracja to dialog.

Przewrotne jest to, że obaj bohaterowie produkcji Batman v Superman. Świt sprawiedliwości zarzucają sobie nawzajem samowolę, nieobliczalność i nieliczenie się z ludzkim życiem. Obaj unoszą się pychą, przekonani co do swych racji i nieomylności. Obaj też są zmęczeni. Superman upaja się zachwytem tłumów, ale dostrzega, że są też tacy, którzy mają mu za złe fakt, iż nie może uratować wszystkich, a nawet oskarżają go o prowokowanie nieszczęść. Bardzo symptomatyczną (i ważną dla intrygi) postacią jest Wallace Keefe (Scoot McNairy) - okaleczony wskutek pojedynku Kal-Ela z Zodem pracownik firmy Bruce'a Wayne'a. Kiedy Alfred (Jeremy Irons) wskazuje sfilmowanego Supermana, mówi nie tylko o nim, ale także o swoim podopiecznym: frustracja, zniechęcenie, wściekłość może sprawić, że ktoś dobry stanie się demonem. Batman czuje satysfakcję, gdy przyzywa go reflektor, ale gorzko stwierdza, że przestępcy są jak chwasty, na miejsce każdego, którego zneutralizuje, szybko przybywają dziesiątki nowych. Superman, gdy krzywdzą kochane przezeń osoby, rzuca gorzko, że nie da się wiecznie być dobrym.

Konflikt dwóch wyrastających ponad przeciętność herosów to jednak wojna bóg kontra człowiek, a człowiek, jak wiemy, jest tu na pozycji nieomal straconej, musi wykazać się większą zajadłością i sprytem. Stwierdzenie Leksa Luthora o zagrożeniu ze strony kogoś, kto ma tak wielką moc, że może zmieść ludzkość z powierzchni ziemi, więc to, kiedy jej użyje dla własnej korzyści, stanowi jedynie kwestię czasu, nie jest wcale bezpodstawne. Dlatego gdy Batman ciska adwersarzowi prosto w twarz: Nie jesteś odważny, ludzie są odważni. Nie jesteś bogiem, nie jesteś nawet człowiekiem, otrzymujemy dobrze wygrany, mocny moment. Po tym wszystkim zaś Wayne dostrzega w nim właśnie umęczonego człowieka - kogoś bardzo ludzkiego, kto troszczy się o swoich bliskich i jest w stanie wszystko dla nich poświęcić. Zanim jednak to nastąpi, nakreślona zostaje główna linia fabularna: poszukiwanie kryptonitu i badania prowadzone przez Luthora, któremu skrobie marchewki Wayne, słusznie mu nie ufając i chcąc wziąć sprawy w swoje ręce, by usunąć zagrożenie dla ludzkości. W tle zaś tajemnicza kobieta, która okazuje się samą Wonder Woman, boginią i królową Amazonek (Gal Gadot), narastające niepokoje społeczne (tu gratulacje za "kosmicznego nielegalnego emigranta" - warto zaznaczyć, że badacze popularności komiksów o Supermanie zauważyli, iż u podstaw ich sukcesu leży mit założycielski Ameryki podkreślający, że jest ona krajem emigrantów, którzy stworzyli nowy wielki naród) oraz problemy w redakcji "Daily Planet", przyczyniające się do tego, że skóra Clarka Kenta coraz bardziej uwiera Kal-Ela.

Nakreślone tu motywy (i fragmenty filmowego trailera) wyraźnie wskazują, że Batman v Superman. Świt sprawiedliwości to wariacja na temat podserii New 52 (aktualna wersja uniwersum DC, ale powstaje już nowa), dotyczącej Ziemi 2, gdzie Superman stał się tyranem, a także gry komputerowej Injustice: Gods among US, w której następuje zderzenie Ziemi 1 i Ziemi 2, Lex Luthor walczy po stronie buntowników, a Batman obala tyrana, używając kryptonitu. Cóż, gdyby wykorzystać ów potencjał, zapewne otrzymalibyśmy obraz bardziej interesujący i mniej obładowany bezsensownymi rozwiązaniami fabularnymi, a tak twórcy, chcąc m.in. pokazać, że nic nigdy nie jest ostatecznie przesądzone, namnożyli dziwacznych wątków i wspomnianych rozwiązań, które zmieniają się jak w kalejdoskopie. Logika leży i płacze żałośnie, np. gdy chodzi o tytułowy pojedynek (który wygląda całkiem nieźle, pod warunkiem że rozłączymy półkule mózgowe). Bruce Wayne to spec od techniki i wspaniały detektyw, tak więc gdyby to rzeczywiście on planował atak na żywego boga z planety Krypton, a nie scenarzysta i reżyser zbrojni w wizualne zapędy, to wszystko odbyłoby się szybko i sprawnie, bo wystarczyłyby same kryptonitowe granaty, a broń mającą zadać cios ostateczny można było chować przy sobie pod ołowianą osłoną. I tak reporter Clark Kent nie wróciłby już do pracy, a Superman nie szpanował czerwoną peleryną.

GramTV przedstawia:

W filmie występuje sporo odwołań do poprzedniego - Superman. Człowiek ze stali - i do mitologii komiksowego uniwersum, co oznacza, że wzięto pewne elementy i upichcono z nich coś nowego i niezbyt apetycznego. Istnieje lista rzeczy, które w kolejnych adaptacjach powinny pozostać bez zmian, by historia, wydobywając nowe problemy i dostosowując się do nowych czasów, nie negowała zarazem ogólnej wymowy wersji pierwotnej i zachowała jej "nerw". Na przykład pewne osoby zawsze powinny zginąć, w każdej odsłonie, ale nemezis bohatera albo danego uniwersum nigdy, bo ma to konkretny wpływ na charakterystykę bohaterów i historię świata. I tu niestety twórcy popełnili czyn niewybaczalny. Trzeba jednak przyznać, że pewna modyfikacja mitu śmierci rodziców Bruce'a, zgodna z klimatem charakteryzującym filmy Superman. Człowiek ze stali i Superman. Świt sprawiedliwości, dała efekt pozytywny. Rodzice protagonisty zginęli nie dlatego, że byli łagodni i dobrzy. Nie byli łatwymi ofiarami - przegrali wskutek przewagi broni. Widać, że ma to ogromny wpływ na obecne wcielenie Batmana - nie jest idealistą, bierze pod uwagę głównie rozwiązania siłowe, a najgorszych bandziorów piętnuje symbolem nietoperza, dzięki czemu przestępcy w więzieniach mordują ich w poczuciu bycia kimś lepszym. Warto też dodać, że zabójca państwa Wayne'ów nie wygląda na zabójcę z założenia. Jest zszokowany ich reakcją. Szkoda - tyle scen dobrze przemyślanych, lecz zmarnowanych, bo giną w feerii błysków i wybuchów, i mało kto dłużej o nich pamięta.

Co do samej realizacji: widzowie zostali wrzuceni na głęboką wodę, co zwykle dla uważnych osób nie stanowi problemu, tym razem jednak mamy do czynienia z rwącą rzeką i w rezultacie możemy się zgubić i utonąć. Rozmaite sceny okazują się metaforami lub snami, w które nagle wdziera się filmowa rzeczywistość (albo na odwrót) przy akompaniamencie dość irytującej ścieżki dźwiękowej. Co za dużo, to niezdrowo. Warto zaznaczyć, że świat wykreowany przez DC Comics i Warner Bros jest bardzo ponury, mroczny, ukazuje, jak mało jest nadziei i jak mało wystarczy, by świat runął w przepaść. Bohaterowie są zgorzkniali, a zwykli ludzie rzucani ze skrajności w skrajność - od wdzięczności i zachwytu po wrogość, strach, a nawet ślepą nienawiść. Podkreślają to surowe barwy. Dominuje ołowiana szarość, czerń i brązy, a inne kolory sprawiają wrażenie jakby "przydymionych". Wszystko, co widzimy, jest monumentalne niczym socrealistyczna architektura. Grozę, mrok lub patos danego wydarzenia uwypukla podniosła muzyka i nagłe, ostre dźwięki. Z atmosferą koresponduje praca kamery i montaż: zwolnione tempo, filmowanie z lotu ptaka, zbliżenia na twarze bądź przedmioty. To robi wrażenie, ale skutkuje też dłużyznami.

Dla odmiany w scenach pościgów czy walk uderza w odbiorcę wizualny odpowiednik kakofonii dźwięków - poszatkowane, urwane obrazy i wybuchy oraz wspomniane zbliżenia na twarze bohaterów wywołują efekt podszytego histerią chaosu. Starcie z finałowym przeciwnikiem (którym nie jest Superman) obfituje w efekty specjalne, ale jest ich tak dużo, że (dosłownie) oślepiony nimi widz może poczuć się raczej znużony niż zafascynowany. Wiele scen to wystylizowane komiksowe kadry, ale brak tu konsekwencji, bo sporo z owych wysmakowanych obrazów znika w powodzi chaosu i niedorzeczności. Batman v Superman. Świt sprawiedliwości ma ciekawe momenty i przesłanie, ale wszystko to ginie pośród scen rodem z serii gier Arkham. Dwie przydługie sceny walki Batmana z mobami wyglądają jak żywcem stamtąd wyjęte.

Aktorzy natomiast poradzili sobie świetnie. Batman jest dużo bardziej mroczny niż w dotychczasowych adaptacjach, o włos od karykatury samego siebie, a mimo to przekonujący. Ben Affleck, który dotychczas błyszczał chyba jedynie w filmach Kevina Smitha, w innych zaś był niemal tak drewniany jak Christian Haydensen w roli Anakina, odnalazł w sobie potrzebną iskrę, bo wykreowany przezeń "Nietoperz" jest interesujący i niejednoznaczny. Henry'emu Cavillowi także ciężko cokolwiek zarzucić, na pewno nie jest to wyidealizowany, wręcz cukierkowy Kal-El w wydaniu Christophera Reeve'a, choć zadbano o fizyczne podobieństwo obu wcieleń. Co do Leksa Luthora, można by zadać pytanie: dlaczego twórcy filmu Batman v Superman. Świt sprawiedliwości chcieli mieć wariację na temat Jokera odgrywanego przez Heatha Ledgera? Nie wiadomo, po co przedstawiać w tak "innowacyjny" sposób charyzmatycznego, władczego, diabolicznego biznesmena i geniusza zła z obsesją na punkcie tożsamości Supermana. Oglądając trailer, odnosiło się raczej wrażenie, że to np. Człowiek-Zagadka, ale cóż - twórcy mieli swój plan, a Jesse Eisenberg wywiązał się z zadania, a że przy okazji Lex stracił charyzmę, to już nie jego wina. Najjaśniejszym punktem produkcji jest Wonder Woman, która daje popis możliwości bojowych i fabularnego potencjału tej postaci, a Gal Gadot godnie ją przedstawia (choć aktorka mogła bardziej zainwestować w rzeźbę ramion).

Podsumowując, obejrzeć można, ale tylko w 3D, bo inaczej po prostu nie warto. Tu jednak dobra rada: wybierajcie miejsca położone dalej niż w piątym rzędzie, w przeciwnym razie efekty specjalne w spektakularny sposób wywołają ból głowy. Miejmy nadzieję, że zasugerowane w ramach fabuły kolejne filmy DC Comics i Warner Bros, traktujące o Lidze Sprawiedliwości, będą prezentować się lepiej.

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!