Nie słyszeliście jeszcze o Kung Fury? To bardzo niedobrze. Marsz przed YouTube'a, poświęcić pół godziny i dopiero wtedy wrócić do tekstu!
Nie słyszeliście jeszcze o Kung Fury? To bardzo niedobrze. Marsz przed YouTube'a, poświęcić pół godziny i dopiero wtedy wrócić do tekstu!
Kung Fury to dzieło, które jest jednym z najpiękniejszych dzieci finansowania społecznościowego. Średniego metrażu film, trwający dokładnie 31 minut, zachwyca od pierwszych minut, o ile jesteście wrażliwi na pewnego rodzaju specyficzny humor. Dla mnie było to spore zaskoczenie, bo przyznam, że pomimo udanej kampanii na Kickstarterze i miłego dla oka zwiastuna, nie spodziewałem się zbyt wiele.
Właśnie - kampania! Gdyby ktoś po prostu rzucił hasło, że chce nakręcić zwariowany film o mistrzu kung-fu będącym jednocześnie policjantem w Miami, pewnie by go wyśmiano. Na szczęście twórcy Kung Fury w pierwszej kolejności stworzyli wspomniany już trailer, który zwizualizował marzenie reżysera. Kampania szybko zaczęła wirusowo krążyć po sieci i ostatecznie udało się zebrać ponad sześćset tysięcy dolarów (z wymaganych dwustu tysięcy). Film z ponad półrocznym opóźnieniem wyprodukowało studio Laser Unicorns, w którym głównodowodzącym jest David Sandberg, będący zarazem pomysłodawcą Kung Fury. Szwed nie tylko napisał scenariusz, zajął się reżyserią, ale też podjął się zagrania głównej roli w filmie. Zadania umiarkowanie skomplikowanego, ale nie czepiajmy się szczegółów.
Kung Fury ciężko opisać, bo jest czymś niesamowitym. Przepięknym, stworzonym z artystycznej potrzeby hołdem dla lat osiemdziesiątych. Popkulturowym bigosem po staropolsku. Filmowym odpowiednikiem popularnych w Polsce lokali "shot and go" stylizowanych na późny okres PRL. Ciężko było nie zauważyć krążącej od paru lat nostalgii za latami 80-tymi, dającymi owoce w postaci materiałów poświęconych filmom/serialom/grom wideo/muzyce z tego okresu. Nie mogę sobie jednak przypomnieć innego tak czołobitnego wyrazu uwielbienia.
Reżyser stosuje wszystkie możliwe środki wyrazu, aby osiągnąć stan absolutnej "osiemdziesiątletniości". Pojawiają się efekty zniszczonej kasety VHS - na samym początku Kung Fury wręcz udaje, że taśma jest na tyle zniszczona czy wręcz posklejana, że fragmenty filmu są nieczytelne, a w miejsce obrazu pojawia się śnieżenie. Aktorzy grają w cudownie przesadzony sposób, przybierając drętwe miny, przesadnie gestykulując i rzucając czerstwymi tekstami. Niewielki budżet kryje się przez nałożenie filtrów celowo obniżających jakość nagrania.
Na wierzchu tego wszystkiego usadowiła się absurdalna warstwa fabularna. Pogoń w czasie za Adolfem Hitlerem jest krótka, ale wypełniona dziwacznymi skokami i "zwrotami akcji", o ile można nazwać zwrotem akcji pojawienie się raptora (tego dinozaura, tak) strzelającego z oczu laserami. Zresztą, fabuła to nic innego jak zbitek schematów z filmów lat osiemdziesiątych. Nawet puenta, którą dostajemy po pół godziny jest tak uroczo. edukacyjna. Nie sposób się nie uśmiechnąć i nie przypomnieć sobie tego, co leciało (leci?) w niedzielne popołudnia na RTLu czy TVN7. Można narzekać, że film trwa tylko pół godziny, ale mam wrażenie, że ciężko byłoby utrzymać wysoki poziom decydując się na pełnometrażowy format. Wystarczy wspomnieć Maczetę czy Iron Sky, które zachwycały zwiastunami, a ostatecznie nieco nudziły.
Wisienką na torcie jest świetna muzyka. Oczywiście pewnie słyszeliście już kawałek "True Survivor" nagrany przez Davida Hasselhoffa. To jednak nie wszystko, bo synthpopowych rytmów, syntezatorów i innych melodii stylizowanych na lata osiemdziesiąte jest więcej. O efektach dźwiękowych nie wspominając.
Kierowany miłością do filmu sięgnąłem jeszcze po grę wideo, która pojawiła się niedawno na Steamie. Niestety, kosztujące dwa euro Kung Fury: Street Rage nie jest warte nawet tej śmiesznej kwoty. Używając dwóch przycisków wyprowadzamy ciosy w prawo i w lewo odganiając się od kolejnych fal przeciwników. Nawet stylizowanie zabawy na wizytę w salonie gier nie ratuje tej przesadnie prostej koncepcji. Zabawa na pięć minut. W ostateczności możecie kupić, jeżeli film spodobał Wam się na tyle, że czujecie potrzebę finansowego wspomożenia twórców.
Niesamowicie się cieszę, że Kung Fury powstało. To film, który ujrzał światło dziennie tylko i wyłącznie z potrzeby serca swojego twórcy. David Sandberg po prostu chciał zrobić coś ciekawego, czuć, że ta koncepcja leżała mu na wątrobie jako artyście. Mam nadzieję, że sukces Kung Fury przetrze szlak innym oddolnym projektom filmowym, niekoniecznie będącym zwariowanymi hołdami dla jakiejś gałęzi kultury. Możliwe, że realizowanie szalonych projektów kinematograficznych przestanie być uzależnione od dotacji z instytutów filmowych. Możliwe, że kiedyś wspomnimy czas, kiedy ukazała się historia o gliniarzu z Miami, który kopał tyłki nazistom i jeździł na dinozaurze.