Disney Infinity - recenzja

Piotr Bajda
2013/09/01 18:30
7
0

Infinity rozkocha w sobie dzieciaki i zarobi dla Disneya wywrotki pieniędzy. Ale czy to też jedna z gier, które tatusiowie kupują "dla dzieci", by zarywać noce, gdy pociechy zmorzy sen?

Disney Infinity - recenzja

Zanim odpowiemy na to pytanie, wyjaśnijmy inną, bardziej palącą kwestię - czym w ogóle jest Disney Infinity? Nazwanie jej po prostu grą to spore niedopowiedzenie. Infinity to coś więcej. To platforma, na której przenikają się światy wytwórni. To kraina, w której - jak zapewnia slogan reklamowy - wszystko jest możliwe. Biletem wstępu jest wyceniony w okolicach 260 złotych zestaw startowy. W pudełku znajdziemy "klocek" dający dostęp do trzech początkowych Światów - Iniemamocnych, Piratów z Karaibów oraz Uniwersytetu potwornego; trzy figurki - Pan Iniemamocny, Jack Sparrow oraz Sully; korzystający z technologii NFC czytnik, na którym stawiamy figurki; dysk mocy zmieniający panujące w Infinity zasady; masę papierków oraz - rzecz jasna - samą grę (jeśli wydaje się Wam to trochę skomplikowane, spokojnie - w praktyce jest przejrzyście). Nie brzmi najdrożej, prawda? To tylko początek wydatków.

Przepustkę do kolejnych Światów (dostępne w tym momencie są Auta i Jeździec znikąd) dają wycenione w granicach 120 złotych zestawy złożone z niezbędnego klocka oraz dwóch figurek. Każda kolejna figurka to wydatek mniej więcej 50 złotych, choć można kupować trójpaki za złotych 120. Są jeszcze dyski mocy - za 2 sztuki płacimy nieco ponad dwie dyszki. W tym momencie zaczynamy mieć pełniejszy obraz Infinity. To maszynka do robienia pieniędzy. Skuteczna, dodajmy.

Figurki są śliczne. To pieczołowicie wykonane przedmioty kolekcjonerskie, a nie produkowana na masową skalę tandeta z plastiku najgorszej jakości. Nie mają żadnych odprysków farby, nic nie skrzypi, a sami bohaterowie wyglądają uroczo i charakterystycznie. To spory wyczyn, biorąc pod uwagę ilość wyprodukowanych przez Disneya egzemplarzy i - mimo wszystko - niewygórowaną cenę. Jasne, nie są tanie, ale zdałyby egzamin nawet jako samodzielne gadżety do zbierania, a nie poruszyliśmy jeszcze tematu ich magicznych właściwości.

Zręczność Disneya w zachęcaniu do dalszych wydatków pokazuje już wprowadzenie do Infinity. Gra uczy nas podstaw zabawy sekwencją szczującą zawartością, która niebawem trafi do sprzedaży. Po ekranie harcują Myszka Miki czy Chudy z Toy Story, a my przez pięć minut naprawdę wierzymy, że trafiliśmy do magicznej krainy. A potem zaczyna się właściwa gra i czar pryska.

Zanim pryśnie ma jednak jeszcze jeden triumfalny moment. Monit na ekranie prosi o postawienie na czytniku figurki, a spełnienie jego woli to kilkanaście sekund magii, gdy trzymany przed chwilą w dłoni bohater materializuje się na ekranie. Uwierzcie, to robi wrażenie bez względu na wiek. W tym momencie stajemy przed wyborem - możemy zostać na Placu Zabaw lub wybrać się do któregoś ze Światów. Skorzystajmy z tej drugiej opcji.

Zestaw startowy oddaje klucze do trzech disneyowskich lokacji, ale to tylko pozory różnorodności. Szybko okazuje się, że Metroville, Karaiby i potworny kampus więcej łączy niż dzieli. Słowo "fabuła" byłoby nadużyciem, ale każdy ze Światów ma swój główny wątek. Nikczemny Syndrom terroryzuje obywateli, Davy Jones musi zostać uprzedzony w wyścigu po potężny skarb, a Uniwersytet potworny walczy z Boitechniką w tygodniu strachów. Tak brzmią preteksty. Lądujemy w otwartych lokacjach, gdzie czeka na nas szereg zadań - tych związanych z główną osią oraz pobocznych, zlecanych przez postronnych ludków, którzy nie zasłużyli nawet na kwestie mówione (co jest problemem w grze kierowanej dla dzieci). I niestety, nieważne jak urocze miejsca zwiedzamy i jak bardzo starali się je urozmaicić twórcy, te zadania to największa bolączka Disney Infinity.

Nieistotne czy ratujemy mieszkańców miasta przed robotami, gasimy płonące budynki, szukamy elementów skarbu na błękitnym oceanie, ściągamy banery z budynków, czy ostrzeliwujemy drzewa konkurencyjnej uczelni wyrzutniami papieru toaletowego (o tak!) - wszystkie misje to zbudowane na jedno kopyto "przynieś, podaj, pozamiataj". Biegamy z miejsca na miejsce, by wyeliminować wrogów/znaleźć przedmiot i wrócić do zlecającego. Nudno zaczyna robić się po godzinie, a na zaliczenie każdego ze światów potrzeba tych godzin czterech-pięciu (wstępne zaliczenie, bo nie obędzie się bez powrotów - o tym za chwilę). Monotonię można zwalczać działając we dwójkę, lecz to wiąże się z wydatkami. Do dołączenia potrzebna jest druga zabawka z tego samego świata. Jeśli rodzic będzie chciał pomóc pociesze, musi sięgnąć do portfela. Uprzedzając pytanie - postacie nie przemieszczają się między swoimi uniwersami. Jack Sparrow nie pomoże Panu Iniemamocnemu, a Sully nie skosztuje morskiej bryzy Karaibów. To duży problem dla gry o ponoć nieskończonych możliwościach i ogromnym potencjale do przenikania się światów.

Infinity ma zarabiać, a zmuszanie do zakupu dodatkowych figurek to na to łatwy sposób. Bez niedostępnych w zestawie postaci nie otworzymy też rozsianych na każdym kroku skrzynek. Disney wie co robi, bo bez tych wybiegów zakup kolejnych postaci z tego samego świata mija się z celem. To po prostu inne skórki. Zabawa na przykład Syndromem nie wprowadza absolutnie nic nowego. Mało tego, prowadzi do absurdalnych sytuacji, gdzie wspomniany rudzielec ratuje metropolię przed samym sobą. Infinity ma w zanadrzu jeszcze kilka sztuczek na dobranie się do portfela. Chociażby salę, w której wystawiane są wszystkie zakupione gadżety, pokazując przy okazji dziecku jak wielu brakuje do kompletu. I o co w tym roku poprosić Mikołaja. Działa też oczywiście rozpropagowany przez Pokemony syndrom "złap je wszystkie". Do fizycznych zabawek łatwiej się przywiązać, rodzą też poczucie własności. Uczucie na pozór bezcenne, ale Disney już nalepił na nie metkę.

GramTV przedstawia:

Mamy zatem odpowiedź: Infinity nie jest dobrą gra. Warto docenić próby urozmaicenia zabawy. W Świecie Piratów z Karaibów bierzemy udział w świetnych bitwach morskich, bliźniaczo podobnych (choć oczywiście uproszczonych) do tych z Assassin's Creed III czy nadchodzącego Black Flag. Sully z kolei wprowadza lżejszą, slapstickową atmosferę i elementy skradanki. Nie wystarcza to jednak, by zwalczyć nudę i monotonię. A to przy grze dla niecierpliwego, łatwo nudzącego się odbiorcy (mowa o dzieciakach) grzech śmiertelny. Jest jednak za wcześnie na całkowite skreślenie Disney Infinity. Panie, Panowie, mam zaszczyt przedstawić Plac Zabaw.

Czyli najjaśniejszy punkt Infinity. Jedyny nie robiący z tytułu i napisów na okładce kpiny. Fachowe słowo to "edytor", ale nie oddaje charakteru tego tworu równie dobrze, co jego nazwa. Bo to po prostu Plac Zabaw. Poligon wyobraźni. Miejsce, w którym się liczy przede wszystkim pomysł (najlepiej głupi) i frajda z jego realizacji. Tu nie chodzi o tworzenie imponujących struktur z Minecrafta czy skomplikowanych projektów z LittleBigPlanet. Z odrobiną zaparcia da się (gracze na pewno to udowodnią, gdy na serwery spłyną ich kreacje), ale Plac Zabaw (nomen omen) bawi najlepiej, gdy popuścimy wodzę fantazji. To idealne narzędzie do rozwijania wyobraźni dziecka, bo działa na takich samych zasadach jak jego umysł. Wszystko jest zabawką, nic nie musi mieć sensu i są tylko szczęśliwe wypadki.

Pierwszy kontakt z Placem Zabaw przytłacza. Możliwości są nieograniczone. Ich ujarzmienie musi potrwać. W moim przypadku (a jestem upośledzony przestrzennie) okiełznanie opcji i zrozumienie podstawowych prawideł zajęło około godziny. Po tym czasie mogłem już zacząć zabawę na całego, co oznaczało ustawianie wszystkiego obok siebie i czekanie na cud. Ten zazwyczaj nadchodzi. Skoro stary piernik potrzebował godziny, możemy założyć, że przeciętny małolat opanuje tajniki w 15 minut. Plac Zabaw pozwala też na zabawę w większym gronie bez ponadprogramowych wydatków. Narzędzie idealne? Nie do końca.

Bo budować trzeba mieć z czego, a pozyskiwanie budulców jest albo żmudne, albo nieuczciwe. Sposoby są dwa: zbieractwo w Światach oraz hazardowa gra w stylu ruletki. Pierwszy jest oczywisty, eksplorując poziomy zbieramy nowe elementy wystroju placyku (tych jest lekką ręką tysiąc). To rodzi co najmniej dwa problemy. Raz, musimy przeczesywać dobrze znane, nudne lokacje przez kolejne monotonne godziny. Dwa, bez zakupu dodatkowych figurek nie otworzymy wszystkich skrzyń skrywających fanty. Ale to i tak pikuś przy losowaniu zabawek. Wraz z postępami w Światach zdobywamy żetony. Każdy przekłada się na jeden los. Wybieramy interesujący nas zestaw, komora maszyny losującej zostaje zwolniona i - bum - po chwili dostajemy jeden z gadżetów. I nigdy nie jest to ten, na który ostrzymy sobie zęby. Czysto kosmetyczne popierdółki są wymieszanie z istotnymi, często kluczowymi dla naszych planów budulcami czy funkcjami (przeklęta kamera 2D). Odblokowanie wszystkiego trzeba przypłacić długimi godzinami i masą nerwów. Nie muszę chyba mówić, która grupa demograficzna jest wyjątkowo niecierpliwa? To swego rodzaju lekcja dla latorośli, że nie zawsze dostajemy to, czego pragniemy, ale jej nauka powinna leżeć w gestii rodziców. Nie gry wideo.

Nawet najlepszy element Disney: Infinity udało się tym samym w pewnym stopniu obrzydzić. Bije ponadto z niego niewykorzystanym potencjałem. Avalanche Software miało pod nosem przepis na sukces. Wystarczyło połączyć Plac Zabaw ze Światami. W fabularyzowanych przygodach zdarzy nam się postawić jakiś budynek czy udekorować to i owo, lecz to tylko prefabrykaty i kosmetyka. A przecież mogli zabrać nas w uruchamiające wyobraźnię podróże. Pozwolić nam wpływać na doskonale znane krainy. Zamiast tego podzielili Infinity na dwa oddzielne twory. Kiepski, ale nie pozbawiony przebłysków oraz świetny, który nie ustrzegł się wpadki.

A skoro jesteśmy już przy wpadkach. Disney Infinity wygląda... znośnie. Nie jest to poziom czołowych gier z bajkową oprawą, ale dzieci nie będą uciekać spod telewizora z krzykiem. I można by na to przymknąć oko, gdyby nie liczne niedoróbki. Animacja lubi gubić klatki, a błędy, bugi, glitche oraz reszta nieprzyjemnej menażerii jest tu na porządku dziennym. Bohaterowie regularnie blokują się w dziwnych miejscach i przenikają przez przedmioty. Nie lepiej jest z dźwiękiem. Ten nie zawsze zgrywa się z wydarzeniami na ekranie, a przy przerywnikach filmowych skacze i przerywa. Wspomniałem już, że część postaci nie zasłużyła na kwestie mówione, czego grze dla najmłodszych wybaczyć nie można. Takich zaprzeczających idei Infinity rozwiązań jest więcej. Z jednej strony, mamy nieskończoną ilość żyć i odradzanie się w miejscu zgonu. Z drugiej, u Iniemamocnych przeciwnicy atakują bez ustanku, co czyni wspinaczkę po dachach wyjątkowo uciążliwą. Do tego dodajmy przeraźliwie długie loadingi i wniosek jest prosty - growa dywizja Disneya nie mogła pozwolić sobie na kolejne opóźnienia, grę kończono w pośpiechu.

Warto wspomnieć o polskim dubbing, który... hmm, brzmi nieźle. Pokazuje jednak przepaść dzielącą nagrywanie kwestii na potrzeby gier i filmów. Bohaterowie przemawiają głosami znanymi z kina, ale w grze brakuje im tej iskry, która często każe stawiać rodzime tłumaczenia animacji ponad oryginalnymi ścieżkami dźwiękowymi.

Infinity wyciągnie Disney Interactive (jedyną niedochodową część koncernu) spod kreski. To nie podlega wątpliwości. Dzieciaki pokochają ją za figurki i szansę spotkania ulubionych bohaterów, a resztę zrobi tkwiąca w każdym młodocianym żyłka kolekcjonera. Skoro sukces odniosła dużo prostsza, nie bazującą na tak chwytliwych licencjach seria Skylanders od Activision, to produkt Disneya czeka świetlana przyszłość. Nie można odmówić pierwszemu rzutowi Światów popularności czy bycia na czasie, ale najlepsze kąski są jeszcze przed nami. Gwiezdne wojny, postacie Marvela, cokolwiek z Myszką Miki czy Kaczorem Donaldem. Lista jest długa. Disneyowi nie zabraknie zaplecza do wspierania Infinity. Pytanie tylko czy wraz z zalewem figurek, Światów i reszty asortymentu, czekają nas nowości w formule? Ta na razie jest zdecydowanie najsłabszym elementem produktu. Wybawieniem dla Infinity jest Plac Zabaw, w którym można zbudować sobie grę samemu (prawdopodobnie z lepszym skutkiem), ale nie tego oczekujemy płacąc za figurki. Na ten moment Disney Infinity to bajka o zmarnowanym potencjale.

6,5
Nieograniczone możliwości, niezrealizowany potencjał
Plusy
  • Plac Zabaw
  • Jakość figurek
  • Bitwy morskie
Minusy
  • Nuda
  • Monotonia
  • Żmudne i losowe odblokowywanie elementów Placu Zabaw
  • Zaprzepaszczony potencjał
  • Zostawia niesmak skoku na kasę
Komentarze
7
Usunięty
Usunięty
21/03/2014 18:18

Gdzie mogę się dowiedzieć kiedy będzie dostępny świat Roszpunki?

TobiAlex
Gramowicz
02/09/2013 14:13

I tak jak to było w przypadku Skylandersów, tak i tu, cały ten pomysł z figurkami to jedno z najlepszych zabezpieczeń antypirackich w ogóle :)

Galder_Grasfiord
Gramowicz
02/09/2013 09:13

Po tej recenzji jestem pewien, że trzeba zostać przy Skylanderach jednak. Ciekawe jak technologia elektroniki figurek poradzi sobie z rzeczywistością, bo w przypadku Skylanderów jest ze 20% szansy, że figurka przestanie działać, ciekawe czy wtedy Disney się odetnie od pomocy rzeszom wściekłych rodziców, których kasa przepadła na niesprawne figurki.




Trwa Wczytywanie