Sam jeszcze bardziej stawia na akcję i do tego nie przemówi swoim głosem – to zarzuty. A co Splinter Cell: Blacklist ma na swoją obronę?
Jeśli stęskniłeś się za uzbrojonym po zęby Samem Fisherem, z pewnością już zacierasz ręce na myśl o tym tytule. Choć doi premiery Splinter Cell: Blacklist pozostało jeszcze trochę czasu, a materiały z rozgrywki są dość skąpe, już teraz widać, że nie ma co liczyć na żadną wielką rewolucję względem Conviction – najnowszej odsłonie serii bliżej do strzelanki, niż klasycznej skradanki.
Przede wszystkim chodzi tu o sposób rozgrywki, jaki promuje nowy Splinter. Owszem, da się skradać, ale wrogów można równie skutecznie i, co ważniejsze, szybciej wyeliminować po prostu wychodząc im naprzeciw. Niby jest tu jakiś system ukrywania się, lecz nie większego powodu, by się męczyć, skoro w ciągu kilku sekund da się wybić wszystkich przeciwników w najbliższym otoczeniu. Taką taktykę promuje wyewoluowany z Mark and Execute system Killing in Motion umożliwiający szybkie wyeliminowanie grupki przeciwników – zabij jednego z nich z ukrycia, a pojawi się sekwencja, w której możesz oznaczyć kolejne cele do zlikwidowania, a później wyeliminować je wszystkie w efektownej sekwencji szturmu. Ta wygląda super, ale niestety tyle w tym wszystkim finezji, co w łowieniu ryb za pomocą kabli wysokiego napięcia.
Podobnie sceptycznie odnoszę się do współpracy nowego Splinter Cella z Kinectem, którą Microsoft chwalił się na swojej konferencji. Wykorzystując technologię Kinect Voice będzie można zwabić do siebie wroga: szepnij coś, a przeciwnik podejdzie do ciebie, by sprawdzić, co się dzieje. Schowaj się za rogiem budynku, lub zwieś z gzymsu, by w odpowiedniej chwili wyskoczyć i dopaść przeciwnika. Niby efektowne, ale można zrobić to samo przy użyciu przycisku. No i co się stanie, gdy po prostu zacznę z kimś rozmawiać podczas gry? Czy wtedy Sam przez cały czas będzie ściągał na siebie uwagę przeciwników?
Nie ma co jednak wieszać psów na tej produkcji, trzeba jej przyznać jedno – prezentuje się naprawdę widowiskowo. Grafika jest szczegółowa, a animacje płynne, zróżnicowane i świetnie ze sobą połączone. Sam może wspinać się po ścianach i pokonywać trudne terenowe przeszkody, by wytropić i wyeliminować swój cel - trochę widać w tym piętno Assassin’a Creeda, ale dopiero podczas premiery przekonamy się, ile w tym wszystkim oryginalnych rozwiązań.
Cieszy również bogaty zestaw zabawek elektronicznych, jakie dostaniemy do użytku. Gracz nie będzie zdany tylko i wyłącznie na swój karabin i zręczność, skorzysta też, między innymi, z kamer szpiegowskich, czy pocisków rażących prądem.
Co z fabułą? Ot, amerykańskie wojska stacjonują w większości krajów na świecie, co nie podoba się arabskim terrorystom. Ekstremiści robią wszystko, by napsuć krwi podłym Amerykanom i doprowadzić kraj do upadku. Wtedy na scenę wkracza Sam Fisher wraz z Czwartym Eszelonem stworzonym po to, by uniemożliwić terrorystom zniszczenia tego, co dla pokoju na świecie najważniejsze – Stanów Zjednoczonych.
Na koniec zostawiłem jeszcze jedną, nieco smutną informację – Michael Ironside nie podłoży głosu pod postać Sama Fishera, zastąpi go Erick Johnson. Choć ta wiadomość oburzyła wielu graczy, którzy głośno wyrażają swoje niezadowolenie na licznych forach, nie będę płakał po Michaelu. Oczywiście, ciężko będzie przyzwyczaić się do nowego lektora – Ironside budował połowę klimatu - ale dla mnie ważniejsze jest to, jak będzie wyglądała rozgrywka.
A ta nie prezentuje się na razie zbyt oryginalnie – planowanie akcji w stylu Assassina i zabijanie w trybie Killing in Motion, które pojawi się także w nowym Hitmanie. Co nie znaczy, że nie zagram w Blacklist, wręcz przeciwnie, chętnie odpalę ją i spędzę kilka godzin na eliminowaniu kolejnych przeciwników. A że nie jest to Splinter Cell jakiego znam z pierwszych części serii? Trudno, nie obrażę się na grę tylko dlatego, że mam sentyment do jakiegoś tytułu sprzed lat.