Prawne gierki: pACTA sunt servanda

Dominik Trzmielewski
2012/02/01 18:20

... czyli wolność Internetu na tle kontrowersyjnego porozumienia prawnoautorskiego

Próba usystematyzowania regulacji prawnych na terenie Unii Europejskiej nie jest zadaniem prostym. W oderwaniu od kwestii czysto proceduralnych, należy pamiętać o kształtowej przez dekady praktyce i odmiennym stopniu przywiązania obywateli poszczególnych państw do różnego typu wartości. Właśnie jedna z nich - wolność - zdaje się być przewodnim hasłem trwającej w ostatnim czasie wojny o Internet. A że to my, Polacy, stanowimy pierwszą i - najwyraźniej - ostatnią linię obrony przed najeźdźcą... Cóż, tego typu zrywy nie są niczym nowym. Wszak za wolność naszą i waszą walczymy od pokoleń.

Tym razem pospolite ruszenie nie z szablami (przynajmniej na razie), a z klawiaturami pod palcami i maskami Guya Fawkesa na twarzach ruszyło zetrzeć się z systemem. Naród, a szczególnie - ze względu na siły witalne, w imię walki o lepsze jutro - jego młodsza część, chwycił za broń. Prowadzone na dwóch frontach (na ulicach i w sieci) batalie wywołały szum medialny, zwróciły uwagę na "sprawę", a wielu ludziom pozwoliły poczuć się częścią ważnego, społecznego ruchu (o czym szerzej mogliby wypowiedzieć się specjaliści z zakresu socjologii). Cóż, nasi przodkowie mieli Solidarność, my z kolei, zjednoczeni pod anonimowym szyldem... no właśnie, przeciwko czemu tak naprawdę walczymy i czy zagrożenie jest w istocie realne? Prawne gierki: pACTA sunt servanda

Nie roztrząsając tego, na ile wydarzenia, których jesteśmy świadkami są reakcją na ogólną sytuację ekonomiczną i polityczną w kraju, a na ile stanowią one świadomy przejaw braku zgody na wprowadzenie Umowy handlowej dotyczącej zwalczania obrotu towarami podrabianymi (celowo wskazuję na ACT-ę, nie zaś koncepcję ograniczania dostępu do Internetu - temu bezdyskusyjnie i zdecydowanie należy się sprzeciwiać) warto pewne kwestie uporządkować, postarać się wyjaśnić oraz udzielić odpowiedzi na potencjalnie trudne pytania. A właśnie owa "potencjalność" zdaje się być kluczem do zrozumienia całego tego zamieszania.

Per aspera ad ACTA

Nie ulega wątpliwości, iż w dobie dynamicznego rozwoju technologicznego ochrona własności intelektualnej stała się kwestią nad wyraz palącą. Nowe, wcześniej nieznane, a przy tym przystępne i powszechnie dostępne kanały wymiany informacji (również utworów objętych ochroną) stanowią bodaj największe wyzwanie, z jakim system prawa autorskiego musiał mierzyć się w całej swojej historii. Internet umożliwił szybsze, tańsze i efektywniejsze dotarcie do konsumentów, a także, co nie pozostaje bez znaczenia, wyeliminował potrzebę istnienia pośredników, z którymi artysta musiałby dzielić się przychodami. Jednocześnie swobodny przepływ danych, w połączeniu z łatwością zwielokrotniania utworów na nieznaną dotychczas skalę stał się punktem wyjścia czegoś, co niektórzy przedstawiciele doktryny określają mianem "wojny o prawa autorskie" (źródło).

Swoistym kredo i wyznacznikiem status quo pomiędzy interesami twórców i użytkowników na płaszczyźnie prawa międzynarodowego stało się, opublikowane w związku z utworzeniem Światowej Organizacji Handlu (WTO), porozumienie TRIPS. W myśl artykułu 7 tej umowy: "ochrona oraz dochodzenie i egzekwowanie praw własności intelektualnej powinny przyczyniać się do promocji innowacji technicznych oraz do transferu i upowszechniania technologii, ze wzajemną korzyścią dla producentów i użytkowników wiedzy technicznej, w sposób sprzyjający osiągnięciu dobrobytu społecznego i gospodarczego oraz zrównoważeniu praw i obowiązków". I choć kolejne zapisy nie były już tak postępowe, to jasno wskazywały kierunek dalszego rozwoju tej gałęzi prawa.

Swobodny przepływ ludzi, towarów i usług spowodował żywe zainteresowanie tematyką praw autorskich w ramach Unii Europejskiej. Projekt Dyrektywy Parlamentu Europejskiego i Rady w sprawie harmonizacji niektórych aspektów praw autorskich i praw pokrewnych w społeczeństwie informacyjnym został - po trwających blisko 30 lat przygotowaniach - uchwalony w maju 2001 roku. Tę nowoczesną regulację przystosowano do wymogów dynamicznie zmieniającego się społeczeństwa. Już w rozbudowanej preambule zwrócono uwagę na potrzebę dostosowania obowiązującego prawa do społeczno-gospodarczych realiów obecnego świata, co zaprocentować miało zwiększeniem nakładów przeznaczanych na twórczość i wspieranie nowatorskich idei. Podkreślano, iż tylko odpowiednia ochrona zapewni twórcom godne wynagrodzenie za ich pracę, stanowiące jednocześnie motywację do dalszego rozwoju. Zastrzeżono przy tym, iż prawo każdego człowieka do samorozwoju poprzez kontakt z kulturą nie może odbywać się kosztem interesów środowisk artystycznych.

(Niekoniecznie) lepsze wrogiem dobrego

Przeprowadzenie tego hasłowego wywodu historycznego niezbędne jest z jednego powodu: dyskutując o - posługując się skrótem myślowym - przemyśle twórczym należy mieć świadomość, iż stanowi on de facto system naczyń połączonych. Artyści kierują stworzone przez siebie utwory do odbiorców. Ci z kolei płacą za rozrywkę lub możliwość obcowania ze sztuką (wyższą czy niższą - to bez znaczenia). Koło się zamyka. Każda regulacja prawna przechyla szalę to na jedną, to na drugą stronę, aczkolwiek sam schemat pozostaje niezmienny.

W ten sposób przechodzimy do ACT-y (w dalszych częściach artykułu pozwolę sobie używać wymiennie sformułowań "Porozumienie" oraz "Umowa"), czyli kolejnego tworu wprowadzanego, by wszystkim żyło się lepiej. Jej wdrożeniu - zgodnie z treścią uzasadnienia - przyświeca zamiar ustanowienia "kompleksowych międzynarodowych ram, które będą dla UE pomocą w działaniach służących temu, by skutecznie wyeliminować naruszanie praw własności intelektualnej". Idea ponad wszelką wątpliwość szczytna i godna aprobaty, aczkolwiek - że posłużę się wyświechtanym na wszelki możliwe sposoby stwierdzeniem - cel niekoniecznie musi uświęcać środki.

Kluczem do dokonania analizy zapisów Porozumienia zdaje się być skupienie nie na treści poszczególnych przepisów, ale na samej ich formie. Próżno doszukiwać się tutaj konkretnych schematów postępowania w określonych przypadkach. Prawodawca posługuje się bardzo ogólnymi zapisami nakierowanymi na - jak mogłoby się wydawać - ujednolicenie regulacji na terenie wszystkich państw będących stronami umowy.

Próbując (choć jest to raczej karkołomne zadanie) położyć kres przelewającej się przez Internet fali paniki oraz obawie przed permanentną inwigilacją należy zdecydowanie i stanowczo powiedzieć "nie". Nie, ACTA nie zawiera zapisów przenoszących na dostawce usług internetowych obowiązku monitorowania ruchu sieciowego pod groźbą czy to karnej, czy cywilnej odpowiedzialności. Nie, ACTA nie przewiduje obligatoryjnego blokowania treści mogących potencjalnie naruszać majątkowe prawa autorskie uprawnionego podmiotu. I wreszcie: nie, wprowadzenie ACTA nie oznacza końca Web 2.0. Czy jednak w oparciu o przepisy tej umowy można takie obostrzenia wprowadzić? Zdaje się, że tak.

Ignorantia iuris nocet

GramTV przedstawia:

Wdrożenie "gołej" Umowy nie zmieni niczego w polskim porządku prawnym. W obecnej formie są to zaledwie ogólne wytyczne wskazujące na sposób egzekwowania praw autorskich na terenie państw-sygnatariuszy. ACTA wielokrotnie odwołuje się do wewnętrznych systemów prawodawczych, zastrzegając iż procedury realizacji postanowień Umowy nie mogą wiązać się z uszczerbkiem dla funkcjonującego obowiązującego ustawodawstwa. Warto pamiętać - co wielu zdaje się pomijać - że już teraz każdorazowe wykorzystanie (szczególnie komercyjne) znaku towarowego winno być poparte odpowiednim zezwoleniem.

Możliwość wystąpienia naruszenia badana jest przez sąd wyłącznie na wniosek uprawnionego podmiotu, nie zaś z urzędu. Rzecz jasna trudno oczekiwać, by producent napojów wniósł powództwo przeciwko osobie, która na swoim blogu zamieściła zdjęcie ilustrujące niepożądane wykorzystanie opatrzonej zastrzeżonym logotypem butelki (świadomie opisuję sytuację ogólnie, pozostawiając jej doprecyzowanie Waszej wyobraźni), co mogłoby przedstawiać markę w niekorzystnym świetle. Absurd? Zdecydowanie tak, aczkolwiek co do zasady możliwy do przeprowadzenia. Jaki wyrok zostałby wydany w takiej sprawie, to już zupełnie inna kwestia.

W przypadku elektronicznej rozrywki poruszamy się po jeszcze cieńszym lodzie. Doktryna europejska coraz częściej zwraca uwagę na zatarcie granicy pomiędzy utworem audiowizualnym a oprogramowaniem, co ważne jest w zakresie prawnej kwalifikacji gry komputerowej (o czym, mam nadzieję, będę miał jeszcze okazję napisać odrobinę więcej). Poza - odpowiadającym definicji aplikacji - kodem źródłowym, jednym tchem wymieniamy fabułę, wyreżyserowane scenki przerywnikowe, oprawę dźwiękową etc.. Do tej problematyki w 2007 roku odniósł się paryski sąd apelacyjny, wskazując, iż "gry komputerowe są utworami multimedialnymi i jako takie nie mogą zostać sprowadzone wyłącznie do roli oprogramowania pozwalającego na ich wykonywanie" (źródło). Elementy te stanowią zatem integralną i nierozerwalną całość. Na dobrą sprawę nie ma więc różnicy, czy zamieszczamy w Internecie nagrany na premierowym pokazie fragment filmu, czy też gameplay dokumentujący odbyte właśnie spotkanie z emerytowanym poszukiwaczem przygód ugodzonym zdradziecko w kolano.

Oczywiście należy mieć na uwadze specyfikę branży i wypracowane na przestrzeni lat obyczaje, natomiast z prawnego punktu widzenia sytuacja jest identyczna: mamy do czynienia z nieuprawnionym rozpowszechnianiem prawnie chronionych utworów. Utarło się, że producenci i wydawcy udostępniając szeroko pojętej prasie materiały promocyjne wyrażają zgodę na ich dalsze przetwarzanie (dla obopólnych korzyści - system naczyń połączonych kłania się po raz wtóry), niemniej zawsze mogą się z tego układu wycofać. A że tego nie zrobią, bo nie jest im to na rękę, to już zupełnie inna bajka.

They may take our lives, but they'll never take our Internet!

Przejaw "końca Internetu w znanej dotychczas formie" i wprowadzania na naszych oczach cenzury w imię ACT-y stanowić ma zamknięcie serwisu Megaupload. To kolejny mit. W oderwaniu od teorii spiskowych oraz zagłębiania się w szczegóły warto zwrócić uwagę na kilka innych, podobnych wydarzeń: upadek Napstera w 2001 roku, zamieszanie związane z zatoką piratów, a nawet naszym rodzimym gryzoniem kilka lat temu. Wówczas o Porozumieniu nikt nie słyszał. Niewykluczone że moment nie został wybrany przypadkowo, jednak podstawa prawna od lat pozostaje niezmienna.

O ile jednak zarządców internetowych platform wymiany plików można pociągnąć do odpowiedzialności, tak - zarówno w świetle polskiego, jak również wspólnotowego orzecznictwa - niedopuszczalne jest zobowiązanie dostawcy usług internetowych do filtrowania treści. Takie stanowisko w ubiegłym roku wyraził Europejski Trybunał Sprawiedliwości, a więc organ sądowniczy, w zakresie kompetencji którego leży dokonywanie wykładni przepisów prawa wspólnotowego pod kątem ich legalności (tzn. zgodności z prawem już obowiązującym). W uzasadnieniu wyroku powołano się na ochronę danych osobowych gwarantowaną przez Kartę Praw Podstawowych UE. I - choć nie jest to regulacja w pełnym zakresie obowiązująca na terenie Polski - w kontekście wprowadzenia ACT-y ma ona charakter wiążący dla wszystkich sygnatariuszy.

Nad kontrowersyjnym zapisem Umowy, dotyczącym udostępniania na wniosek uprawnionego podmiotu danych osobowych "abonenta, którego konto zostało użyte do domniemanego naruszenia" (art. 27 ust. 4 ACTA), polskie orzecznictwo pochyliło się kilka miesięcy temu. Jednoznacznie wskazano wówczas, iż dostawca usług internetowych może przedstawić takie informacje wyłącznie w następstwie wydania decyzji przez sąd - nie prokuratora, nie policję. Nadto numer IP pozwalający na identyfikację komputera w sieci (przyporządkowanie go do konkretnej osoby fizycznej to zupełnie inna kwestia) traktowany jest jako dana osobowa, te z kolei chroni Konstytucja RP.

ACTA, ze względu na członkostwo Polski we Wspólnocie, jako ratyfikowana umowa międzynarodowa miałaby status nadrzędny przed wszystkimi - nomen omen - aktami krajowymi, z wyłączeniem ustawy zasadniczej. I choć w uzasadnieniu sporządzonym przez Radę UE dosłownie podkreślono, iż podczas negocjacji treści Porozumienia "nigdy nie planowano zmiany dorobku prawnego UE ani harmonizacji prawodawstwa UE w zakresie dochodzenia i egzekwowania praw własności intelektualnej w postępowaniu karnym", to pozostaje wątpliwość, czy ta regulacja nie stanie się fundamentem, na którym w przyszłości stawiane będą kolejne obostrzenia?

Niepewna przyszłość

Problemem nie jest zatem sama treść Umowy, lecz jej ogólny, lakoniczny, a przy tym potencjalnie niezwykle pojemny charakter. Wprowadzenie ACT-y może nie zmienić niczego, ale równie dobrze może doprowadzić do patologii na miarę rozwiązań forsowanych w Stanach Zjednoczonych (które to - przynajmniej na najbliższy czas - zostały porzucone). Sprowadzenie regulacji prawnych do instrumentalnych funkcji pozostawionych w rękach korporacji nigdy nie jest dobrym rozwiązaniem i takie działanie zdecydowanie mogłoby zachwiać wypracowywaną od lat równowagę sił oraz poszanowania wzajemnych interesów twórców i odbiorców.

Na koniec pozwolę sobie na krótką dygresję: osobiście jestem przeciwnikiem ACT-y. Nie dlatego, że obawiam się, iż w następstwie jej wprowadzenie będę inwigilowany, a treści, których szukam w Internecie zostaną ocenzurowane. Powód jest prozaiczny: to złe prawo. Nieprecyzyjne, pozostawiające miejsce do zbyt szerokiej wykładni i - raz jeszcze pozwolę sobie użyć słowa-klucza - potencjalnie niebezpieczne. Nikt nam nie zagwarantuje, że za kilka czy nawet kilkanaście lat w imię walki z niepożądanymi treściami, na wszelki wypadek - ot, prewencyjnie - ktoś nie założy nam cyfrowego kagańca. Jeżeli zaś nie ma ona niczego zmieniać, to po co ją wprowadzać? Mnożenie regulacji prawnych nie służy nikomu. Systematyzacja przepisów wspólnotowych? Można to rozwiązać inaczej - na szczeblu dyrektywy.

Dlatego też uważam, że ACTA powinna podzielić los SOP-y i PIP-y. Najlepszym wyjściem byłoby odrzucenie jej przez Parlament Europejski, nie poszczególne kraje na etapie ratyfikacji (między innymi Francja i Holandia już teraz zgłaszają poważne zastrzeżenia). Jednocześnie nie uważam, aby celowe było przeprowadzenie w tym celu ogólnokrajowego referendum. Dlaczego? Z kilku powodów. W sprawach mających ewidentnie większy wpływ na naszą życie (wydłużenie wieku emerytalnego, podwyżki podatków czy pakiet reform wprowadzonych w 1999 roku) nie oddano decyzji w ręce obywateli. A jeżeli nawet podjęłoby taką decyzję: jakiej należy oczekiwać frekwencji, jak sformułować pytanie i wreszcie - jaka jest społeczna wiedza na temat tego zagadnienia, skoro nawet parlamentarzyści wprost przyznają, że nie do końca wiedzą za czym podnoszą ręce? I tak poza wszystkim: kto za to zapłaci? Oto pojawił się nowy pionek na politycznej szachownicy. Obyśmy tylko, po raz kolejny, po pięknym, ułańskim zrywie nie dali się zmanipulować i wodzić za nosy perfekcyjnie odczytującym nastroje społeczne politykom.

Komentarze
39
Usunięty
Usunięty
08/02/2012 11:21
Dnia 08.02.2012 o 10:56, logray napisał:

Nie chodzi mi tyle o cel i skutki ile o logikę. Nie powinno być tak, że polityk pisze, że dzieci powinny mieć ulgę na buty sportowe, a prawnicy opisują to tak, że potem nie wiadomo czy np. trampki to są te buty sportowe i jeśli tak to jak taki zakup pod ten przepis podczepić (przykład zaszłyany, pewnie trochę przekręcony). Gdyby taki przepis był napisany logicznie to prawnicy (oczywiście też urzędnicy) mieliby mniej roboty.

I właśnie tak napisane akty prawne to robota przeważnie polityków, a nie prawników. A to właśnie dlatego, że coś co na początku było zrobione tak, że miało jakieś ręce i nogi, jest potem przez tych pierwszych poprawiane, ulepszane, wzbogacane, etc. etc. I na koniec wychodzi potworek, który niekiedy wymaga nowelizacji zanim jeszcze w życie wejdzie. W 2000 roku bodajże wszedł w życie kodeks spółek handlowych. Był jednym z niewielu tak dużych aktów prawnych, który od początku całkiem sprawnie był stosowany, bez większych trudności interpretacyjnych. Na dodatek był pozbawiony tak powszechnych gdzie indziej duzych baboli. A wiesz czemu? Bo komisja kodyfikacyjna postanowiła omówić go przedstawicielami narodu w takim miejscu i takim terminie, że mało kto sie z nich tam zjawił. Skutkiem czego nie bardzo było komu ów kodeks "poprawiać", przez co pod głosowanie trafił w zasadzie w takiej formie, w jakiej przygotowała go komisja.

Usunięty
Usunięty
08/02/2012 10:56
Dnia 03.02.2012 o 12:36, Dux napisał:

Projekty ustaw przechodzą (lub powinny przechodzić) przez biuro legislacyjne, czyli są (lub winny być) oceniane przez prawników. Ale cel ustaw i skutki, jakie mają wywołać ustalaja politycy.

Nie chodzi mi tyle o cel i skutki ile o logikę. Nie powinno być tak, że polityk pisze, że dzieci powinny mieć ulgę na buty sportowe, a prawnicy opisują to tak, że potem nie wiadomo czy np. trampki to są te buty sportowe i jeśli tak to jak taki zakup pod ten przepis podczepić (przykład zaszłyany, pewnie trochę przekręcony). Gdyby taki przepis był napisany logicznie to prawnicy (oczywiście też urzędnicy) mieliby mniej roboty. Dlatego ich obwiniam. Tak napisanie ACTA daje m.in. skarbówce spore pole do manewru. Bedzie tak jak z vatem na dvd dodawane do gazet. No i będzie cała masa zapytań do działów prawnych.

Spayki
Gramowicz
Autor
04/02/2012 15:08
Dnia 03.02.2012 o 12:48, Wojman napisał:

Skończyłem czytać gdzieś w połowie. Powiem i nazwę tekst krótko: brednie. Już w pierwszym zdaniu widać, że autor nie ma pojęcia o czym pisze. Chyba, że we Francji albo Czechach albo w innych europejskich krajach to polacy szli na te protesty.

Skala, liczba manifestujących, odbiór społeczny - w żadnym kraju nie wyglądało to tak jak u nas. A poza wszystkim: nie zauważyłeś pewnej nutki ironii we wstępie?

Dnia 03.02.2012 o 12:48, Wojman napisał:

Co do tego, że akta "nic nie zmienia" wspominałem na swoim GSie. Skoro nic nie zmienia, to po co zostaje podpisana, a? Nie wspominając choćby o art 12 ustęp 2...

Proponuję jednak doczytać artykuł do końca.




Trwa Wczytywanie