Pomińmy może wpadkę, jaką jest dodanie polskiego podtytułu grze The Cursed Crusade, bo najwyraźniej ktoś chciał zarobić na popularności serii Assassin's Creed i nie za bardzo zaprzątał sobie głowę historycznymi realiami. Ponieważ jednak w grze studia Kylotonn toczymy głównie bardzo krwawe walki i wymachujemy dziarsko różnorodnym orężem, zacznijmy może od tego, co autorom wyszło najlepiej.
Trzeba przyznać, że największym atutem The Cursed Crusade jest całkiem udany i rozbudowany system walki, który zyskuje jeszcze za sprawą niemałej ilości dostępnego oręża. W zasadzie te dwa aspekty dostrzega się już od pierwszej minuty zabawy i przez moment nie mogłem się nadziwić, że autorzy – bądź co bądź prostej siekaniny – pokusili się o tak rozbudowane opcje walk. Przede wszystkim nasz średniowieczny zawadiaka zwany Denz de Bayle (a także jego przyjaciel, hiszpański najemnik Esteban Noviembre, gdy gramy w coopie lub multi) tachać mogą ze sobą łącznie cztery sztuki oręża oraz tarczę. Broń została przyporządkowana pod krzyżak w ten sposób, że jeden przycisk odpowiada za kuszę i łuk, drugi za broń oburęczną (np. za wielgachny miecz lub topór), trzeci za broń jednoręczną (np. lekki miecz), a czwarty za kombinację dwóch broni jednoręcznych i tarczy. Na początku trzeba się do tego przez moment przyzwyczajać, ale potem ten podział okazuje się nad wyraz sensowny.
Niezliczone oręże, rozbudowane kombosy
Można w dowolnym momencie podnosić porzucone przez przeciwników bronie, a stosowna ikonka informuje, co wymienimy na co. Zresztą o nówki sztuki troszczyć się trzeba niemal bezustannie, bowiem w The Cursed Crusade – za co duży plus – oręże szybko się zużywa. Gdy nasz ulubiony miecz przybierze czerwony kolor (dowiemy się o tym, wduszając lewą gałkę), oznacza to, że najbliższemu wrogowi pęknie na plecach, a bohater zostanie z ogryzkiem, który krzywdy nie zrobi nawet mrówce. Wówczas trzeba szybko wymienić go na coś innego lub gorączkowo podnosić broń z ziemi. Sprzętu w grze autorzy nie szczędzili, dlatego nastawcie się na zdobyczne miecze różnych rodzajów, buławy, topory, włócznie, halabardy i co tam jeszcze średniowieczne rzemiosło było w stanie wyprodukować (nie spotkałem się chyba tylko z młotami). Ponoć w grze dostępnych jest 130 odrębnych modeli, ale oczywiście nie liczyłem tego, więc nie potwierdzam i nie zaprzeczam. Inna sprawa, że w obrębie danego rodzaju broń rożni się tylko z nazwy i nie ma podanych właściwości w stylu gier RPG.
Ważne jest to, że dla obu rąk uzbrojenie można DOWOLNIE różnicować. Oznacza to, że nauczymy się walczyć dwiema buławami, albo buławą i mieczem, albo buławą i toporem, albo toporem i mieczem, albo – zresztą rozumiecie już o co mi chodzi. Dlaczego piszę o tym zróżnicowaniu? Otóż dlatego, że w The Cursed Crusade zaimplementowano system kombosów, który uwzględnia to, czym w danym momencie walczymy. Innymi słowy, w trakcie gry poznajemy kombinacje dla wszystkich zestawów odrębne i choć układy przycisków do wykonania określonych technik są w dużej mierze powtarzalne, to ich efekty zupełnie inaczej prezentują się w boju. Prosty przykład: jeden z wielu kombosów z użyciem topora zakończy się wbiciem ostrza w czaszkę, podczas gry kombos przy użyciu miecza przeszyje wrogowi pierś. Oba zaś wykonamy tym samym układem klawiszy i oba musimy wpierw niezależnie od siebie odblokować. Daje to niezliczone kombinacje ciosów, ale także parowań, odepchnięć, kopnięć, młynków i uderzeń z wyskoku. Dawno nie widziałem już gry o tak szerokim systemie walki bronią białą. Inna sprawa, że w grze słabuje mocno SI. Przeciwników łatwo jest pokonać - wystarczy w odpowiednim momencie wcisnąć przycisk parowania i po kłopocie. Efekt psuje również to, że ustawiają się do walki po kolei. Możemy niby porzucić jednego i zaatakować drugiego, ale na nas cała zgraja się niestety nie rzuci, tylko każdy poczeka na swoją kolejkę.
Klątwa demonów
Patent z broniami i rozbudowanymi starciami bardzo mi się podobał, ale opisane aspekty wcale nie wyczerpują tematu pod tym względem. Nasz bohater może bowiem wykorzystywać kilka kontekstowych miejsc, które pomogą mu wysłać przeciwników w zaświaty. Mi najbardziej podobało się przypalanie głowy na rozżarzonych węglach, ale można też przywalić oponentowi beczką, stołkiem lub wepchnąć go do studni. Trzeba również koniecznie wspomnieć o tym, że przeciwnicy mają różnorodne opancerzenie, wiec w czasie walk odpadają im choćby fragmenty pancerza czy hełmu. Pewien zakres ruchów mamy także dostępny w obronie. Dzięki zaznaczeniu atakującego nas wroga specjalną obwolutą łatwo jest wyprowadzić defensywny blok, a potem skontrować uderzenie. Czasami włącza się przy tym klimatyczna minigierka – siłowanie w zwarciu – którą wykończyć trzeba precyzyjnym w czasie pacnięciem określonego klawisza. Miłe i atrakcyjne w czasie zabawy.
Niejako wisienką na torcie walk są starcia w demonicznym trybie, do którego przechodzimy, wciskając lewy przycisk. Nie można tam przebywać zbyt długo, bo upomni się o nas Śmierć, ale broń staje się w nim efektywniejsza, a do tego można razić przeciwników ogniem. Po każdej misji w The Cursed Crusade otrzymujemy określoną ilość punktów, które wydać można na nowe kombosy oraz ulepszenie atrybutów bohatera. Tych ostatnich jest w sumie pięć (m.in. siła, umiejętność władania bronią czy demoniczny tryb), a rozwijając je uzyskujemy np. dostęp do nowych kombinacji ciosów, albo zwiększoną odporność na ataki wrogów.
Świetne walki, słaba grafika
Wspomniany w poprzednim akapicie demoniczny tryb związany jest fabułą gry, w której obaj bohaterowie Denz de Bayle oraz Esteban Noviembre pozostają pod wpływem tajemniczej klątwy. Aby ją zdjąć, udają się na poszukiwania ojca Denza, który zaginął podczas jednej z krucjat. Chłopaki postanawiają zaciągnąć się jako żołnierze i wziąć udział w IV krucjacie, której celem był Konstantynopol. The Cursed Crusade została mocno osadzona w średniowiecznych realiach, a historyczne zdarzenia rozgrywają się niejako nieopodal nas, lub sami w nich uczestniczymy. Prawdę mówiąc, o historii tego okresu można się dowiedzieć trochę z wprowadzeń do misji, bo już poszczególne etapy stawiają po prostu na ostrą sieczkę. Dla przykładu - trafiając do wirtualnej Hagia Sophia, stoczymy tam pojedynek z wielkimi demonami, ale nie nastawiajcie się na wierne odwzorowania architektury tego miejsca i zgłębienie historii z nim związanej. Jakoś nie dopatrzyłem się wysokich minaretów czy pięknych zdobień, a samo wnętrze było raczej niewielkie.
Grafika w The Cursed Crusade jest nierówna, a przy tym częściej słaba. Najładniej odwzorowano uzbrojenie, w tym pancerze, jakie mają na sobie wojacy. Niemal wszystkie elementy zbroi są ładnie animowane, ruszają się w czasie pojedynków, a również na filmikach to właśnie im poświęcono najwięcej uwagi. Stało się to kosztem pozostałych elementów otoczenia oraz animacji bohaterów. Za to walki prezentują się w The Cursed Crusade całkiem nieźle, a to głównie zasługa brutalnych finiszerów, których jest cała masa. Gorzej prezentuje się już grafika lokacji – zamki i dziedzińce są do siebie podobne, nie zadbano o ekscytujące oświetlenie i efekty graficzne. The Cursed Crusade to również pozycja bardzo liniowa, a do tego taka, w której nie przejdziemy dalej, jeśli nie zabijemy wszystkich przeciwników w danej lokacji. Całość głównego wątku to zabawa na około 9 godzin, ale trzeba zaznaczyć, że filmiki trwają dosyć długo, jak na tego typu produkcję. Pewne urozmaicenie pod względem estetycznym stanowi demoniczny świat, do którego bohaterowie trafiają za sprawą klątwy, ale i on na dłuższą metę już mi się opatrzył. W sumie – pomijając krwawe walki – grafika to najsłabszy element gry. Gdybyśmy dostali taki system walki w oprawie na miarę God of War pewnie byłby hit. Tak jest po prostu w miarę poprawny slasher dla wielbicieli średniowiecznych klimatów. Tylko i aż tyle.