Avatar: The Game - recenzja

Rafał Dziduch
2009/12/04 17:00

Każda poczwara znajdzie swego avatara

Moment triumfu: złom ludzi z gwiazd ląduje tam, gdzie jego miejsce...

Każda poczwara znajdzie swego avatara

Każda poczwara znajdzie swego avatara, Avatar: The Game - recenzja

„Projekt Avatar”. W taki sposób dumnie i szumnie zapowiadano dzieło Jamesa Camerona, na które składać się miały gra i film. Do tego dochodziły informacje o nowatorskiej technologii 3D, zapowiedź iście filmowej gry i obietnice, że w żadnym wypadku nie będzie ona odcinaniem kuponów od popularności filmu. Piszemy to wprawdzie przed premierą filmu, ale chyba niewielu wątpi, że magia Camerona nie przyciągnie do kin milionów widzów (choć Titanica zapewne nie przebije, bo gatunek jakby mniej popularny). Zostawmy jednak rozważania o filmie i zajmijmy się Avatar: The Game. Od razu można powiedzieć prosto z mostu: jest dobrze, jak na „filmówkę” nawet więcej niż dobrze, ale z drugiej strony - nie spodziewajcie się jakiejś nowej ery „gamingu”.

Dzieło, nad którym osobistą pieczę sprawował znany reżyser, nie powstało na kolanie. I to widać. Wedle informacji dozowanych przez dział promocji Ubisoft Cameron był zaangażowany (mniej lub bardziej) na każdym etapie produkcji w tworzenie wirtualnego świata. Trzeba przyznać, że wykreowane na ekranie monitorów (tudzież telewizorów) uniwersum jest spójne, niemal magiczne, wielowymiarowe, tajemnicze i intrygujące. Do tego autorzy zadali sobie trochę trudu, by je dość szczegółowo opisać. Stąd obecność w grze encyklopedii, w części dostępnej od początku, w części odblokowującej się w miarę postępów w Avatar: The Game. Trzeba przyznać, że miodnie prezentuje się również fabuła. Historia wprawdzie opowiada (znowu) o przebiegu pewnego konfliktu, ale robi to z wykorzystaniem nowych motywów. A było tak.

Na planecie Pandora od jakiś 20.000 lat żyła sobie w zasadzie pokojowa rasa, zwana Na’vi. Istoty to rozumne, obdarzone wielkim wzrostem (mniej więcej trzykrotnie większe od ludzi), podobne trochę do elfów, o niebieskiej skórze. Na’vi przez lata żyli w symbiozie z naturą, czerpiąc przyjemność z obcowania z pradawną boginią Eywą. Poszczególne plemiona Na’vi nie były do siebie nigdy wrogo nastawione, nie miały też naturalnych wrogów wśród roślin i zwierząt. Ot, taka sielanka. Było tak jednak do czasu, gdy na planecie pojawili się ludzie.

Być jak Na’vi

O gatunku homo sapiens mówić można wiele, ale raczej nie to, że gdy gdzieś wyrusza, to jest pokojowo nastawiony. Ludzie zapragnęli dostępu do mineralnych złóż na Pandorze, ich gwiezdne okręty przybyły, a oni rozpętali piekło. Soczystą i cudną dżungle zapragnęli przerobić na bezkresne tereny, po których poruszać się będą olbrzymie buldożery. Niebo, które dotąd było domem skrzydlatych i dostojnych Banshee, przecięły bojowe helikoptery i transportowce wyposażone w broń i najnowszą technologię. Na domiar wszystkiego ludzie nie chcieli zgładzić Na’vi, ale bezpardonowo ich wykorzystać. Chcieli narzucić im swój sposób myślenia, postępowania i życia. Tak powstał projekt Avatar. Jak działa? Człowiek kładzie się w specjalnej kapsule, a jego umysł zostaje przeniesiony w ciało Na’vi. W ten sposób może przestawać z tymi tajemniczymi istotami, ale również korzystać z ich broni i podstępnie je zwalczać.

Nasz bohater, Ryder (a wybieramy go z dostępnych męskich bądź żeńskich wzorców) ma właśnie w owym projekcie Avatar uczestniczyć. Pierwsze minuty rozgrywki to orientacja w bazie, walka ze słabymi przeciwnikami i właśnie pierwszy kontakt ze swoim avatarem. Wrażenie jest mocne. Nagle z typowego żołdaka o wzroście 1.80, stajemy się trzymetrowym niebieskim kolosem, górującym nad resztą przedstawicieli rodzaju ludzkiego. Mało tego, mniej więcej po godzinie grania musimy zadecydować, czy opowiemy się po stronie Na’vi i ostatecznie zerwiemy ze swoim człowieczeństwem, czy raczej zaniesiemy tej rasie ogień i śmierć. Niestety, tak kluczowa zapewne zdaniem autorów decyzja wydała się nam słabo umotywowana przebiegiem początkowej fazy rozgrywki. O Na’vi wiemy wówczas zbyt mało, a decydować trzeba szybko... Trochę szkoda, bo choć Avatar: The Game nie jest RPG-iem, ale zwykłą grą akcji, fabularna otoczka ma swój ciężar, zbliżony właśnie do „rolpleji”, i wciąga nas mocno na swoją orbitę. Na szczęście w momencie owego wyboru robiony jest autosave i można spokojnie powrócić do niego, by wybrać drugą ścieżkę. Dzieło chłopaków od Camerona to utwór bardzo klimatyczny. Nie trzeba zapewne też dodawać, że obie linie fabularne wiążą się z inną bronią, pojazdami (w wypadku Na’vi raczej ze zwierzętami) i misjami do wykonania.

Zostawmy jednak przemianę, a zajmijmy się rozgrywką. Generalnie toczy się ona na całej planecie, a poszczególne miejsca misji to jakby kolejne mapy. Jest liniowo, więc udajemy się tam, gdzie scenariusz akurat przewiduje. Na mapach otrzymujemy zadania (w niezbyt dużej ilości) od postaci, które zaangażowane są w konflikt. Tu jest typowo, acz bywa spektakularnie. Niby mamy coś tam wysadzać, zbierać, poszukiwać, leczyć, eskortować, ale wyobraźcie sobie misję, w której należy zniszczyć kolejno kilka silników ogromnego futurystycznego transportowca, przechodząc od czasu do czasu po wielkich drzewach. Albo taką, w której pojedynkujemy się z ogromną rozszalałą bestią przypominającą nosorożca. Tak, bez wątpienia gra oferuje ciekawe zadania i wspaniałą atmosferę, w którą „wejść” można już po trzydziestu minutach zabawy. Zresztą świetny klimat i mocne poczucie zaangażowania się w sprawy na Pandorze to po części zasługa świata wykreowanego przez grafików Avatar: The Game.

GramTV przedstawia:

Soczysta zieleń, gęsta dżungla

A świat ten jest bajecznie kolorowy, tajemniczy i ekscytujący oraz tak odmienny od naszego, że z przyjemnością się w nim zanurzamy. Dżungla jest tak gęsta, że czasami dosłownie przedzieramy się przez soczystą zieleń, przez liście, zwisające liany i pnącza. Chodzimy po konarach drzew wijących się w nieskończoność i przerzuconych nad malowniczymi wąwozami. Brodzimy w błękitnej wodzie lub wspinamy się po długich linach na wysokie skały i urwiska, by obserwować roślinność o różnorodnych kształtach, kolorach i wszystkich barwach tęczy. Podziwiamy wodospady oraz unoszące się w powietrzu pyłki (dmuchawce?). Nad głowami migocą nam białe światełka (świetliki?), a wyżej królują przypominające smoki Banshee.

Jako Na’vi dosiadać też możemy różnorodnych stworów. Są sześcionożne konie zwane Direhors, wspomniane już Banshee, które służą za środek transportu, ale najfajniejszy i chyba najbardziej najniebezpieczniejszy dla wrogów jest podobny do przerośniętego szczura Thanator. Nie dość, że skurczybyk jest wytrzymały, to jeszcze szybko biega i atakuje przeciwników ogromnymi pazurami. Niby nic nowego, wszak gry od lat urzekają nas pięknem wspaniałych wirtualnych światów i zdumiewającymi stworami, jednak Avatar: The Game ma w sobie to „coś”, co znacząco utrudnia odklejenie się od ekranu. To bez wątpienia jedna z tych gier w historii, w której dżungle zrealizowano z takim pietyzmem i tak doskonale. Pomijając aspekt interakcji z otoczeniem, który tu jest w gruncie rzeczy niewielki, dżungla z Avatar: The Game mogła by śmiało konkurować z tą z Crysisa.

W czasie naszych wędrówek obejrzymy też liczne przerywniki filmowe, które odtwarzane są niemal co chwilę. Inna sprawa, że sama zabawa toczy się dość szybko, więc ilość filmików może wydawać się złudnie duża. Warto jednak zapytać, jak z ich jakością? W tym względzie niestety Avatar: The Game notuje drugą wpadkę. Może mniejszego kalibru niż wspomniany już zbyt wczesny wybór jednej z dwóch ścieżek, ale jednak. Po tytule tak filmowym spodziewaliśmy się zapierających dech w piersiach przerywników na miarę hollywoodzich perełek. Takie niestety nie są. Owszem, przerywniki są poprawne i ładnie zrealizowane, ale nic poza tym. Pod żadnym względem nie jest to nowa jakość filmowej narracji w grach. Momentami odniosłem nawet takie wrażenie, jakby te scenki były pociachane i poskracane na siłę, niekoniecznie w tych momentach, w których należy. Oczywiście, można „podzielić” ten akurat zarzut na pół, bo Avatar: The Game nadal przyjemnie się „ogląda”, ale jednak od gry sygnowanej nazwiskiem Jamesa Camerona oczekiwałem czegoś więcej.

Niestety, nie było nam dane przetestować gry w docelowym trybie, do jakiego została stworzona, a więc 3D. Doniesienia prasowe i internetowe jednak pozwalają nam sądzić, że nabiera wówczas dodatkowych rumieńców, co zresztą widząc dżunglę nawet na płaskim ekranie, można sobie łatwo wyobrazić. No tak, ale kto jednak w polskich warunkach może sobie pozwolić na zakup przystosowanego do tej zabawy telewizora 3D...? Na razie pewnie tylko niewielu. Całkiem nieźle wypadła za to warstwa wokalno-dźwiękowa. Gra jest wydana w oryginalne z angielską ścieżką i większość głosów brzmi wyraziście, przekonująco i została nieźle dopasowana. Obsada daje radę, w epizodach i niewielkich rolach pojawiają się również aktorzy, których zobaczyć można w filmowej wersji Avatara. Najmniejszych zastrzeżeń nie można mieć również do odgłosów używania broni, wybuchów i ogólnie dźwięków otoczenia. Zresztą „grając na słuch”, można w części poświęconej ludziom uniknąć wielu niebezpieczeństw, tak świetnie słychać wszystkie nawoływania, szepty i niespodziewane dźwięki dochodzące przy ataku przeciwników. Dwa serca, dwa światy

Sporo było o ogólnych wrażeniach dotyczących fabuły i aspektów wizualnych, a niewiele powiedzieliśmy na razie o walce. A ona przecież stanowi kwintesencję zabawy. Wszak na Pandorze toczy się wojna. Uzbrojenie i umiejętności połączone zostały z rozwojem postaci. Zabijając więcej wrogów, zdobywamy XP-ki, które automatycznie po osiągnięciu określonej liczby odblokowują stosowny zestaw giwer i umiejętności (czasem nowych, a czasem z kolejnym poziomem doświadczenia). Znacznie różni się rozgrywka obiema rasami. Przyrównać to można do sytuacji z Alien vs. Predator. Ludzie na Pandorze przypominają komandosów (którymi zresztą są...) i preferują starcia z masą sprzętu bojowego, najchętniej na bezpieczną odległość. Z kolei Na’vi pod wieloma względami łączą umiejętności Alienów i Predatorów. Działają z ukrycia, atakują z drzew, nie gardzą bronią dystansową, ale prawdziwą siłę okazują w zwarciu. Na’vi korzystać mogą z kusz, łuków, ogromnych jak dzwon maczug, ostrych jak brzytwa mieczy, ale także z broni maszynowej pochodzenia ziemskiego. W danej chwili możemy użytkować cztery narzędzia mordu, a zmieniać je można w dowolnym momencie. Tak samo jest z umiejętnościami. Wśród nich znalazły się np. możliwość szybkiego przemieszczania się, niewidzialność, wsparcie zwierząt zamieszkujących Pandorę, przywołanie pewnej krwiożerczej bestii i klika innych.

Jeśli chodzi o ludzi, dysponują oni, rzecz jasna, ziemską technologią, więc użytek możemy robić z pistoletów, karabinów, wyrzutni rakiet, granatników, miotacza płomieni i kilku innych. Bohater ludzki różni się tym jednak od Na’vi, że zmienić mu można jedynie trzy rodzaje broni. Jedna – podwójne pistolety jest przypisana na stałe i ma nieograniczony magazynek. Wśród ludzkich umiejętności znalazły się m.in. umiejętność szybkiego poruszania się i czasowego znikania, możliwość wezwania wsparcia artyleryjskiego, chwilowe ogłuszenie przeciwników oraz kilka innych.

Koniecznie trzeba jeszcze zaznaczyć, że w zależności od tego, czy gramy człowiekiem czy Na’vi, inaczej zachowuje się otoczenie. Przyroda sprzyja rdzennym mieszkańcom Pandory, a za przybyszami nie przepada. Stąd Na’vi mogą wykorzystywać zwierzęta, a nawet czerpać specjalną energię z roślin, która pozwala im wrócić do walki w krytycznym momencie. Z kolei ludzi rośliny atakują żółtozielonymi kwasami, wybuchającymi bombami i giętkimi pnączami. Grając człowiekiem, ma się zatem jakby dwukrotnie więcej przeciwników, bo są miejsca, w których oprócz wycięcia wszystkich Na’vi, trzeba jeszcze spalić sporo zieleni. A co z pojazdami ludzkimi? W tym wypadku nie dosiądziemy Banshee, ale skorzystamy z wielkich helikopterów i transportowców (pilotuje się je nieco łatwiej niż wspomnianą bestię). Do tego mamy do dyspozycji lekki pojazd typu buggy oraz mech, który z racji swego uzbrojenia może napsuć wrogom sporo krwi. Czas na werdykt! Jaka jest ogólna ocena Avatar: The Game? To bardzo dobra pozycja. Ktoś powie: „tylko tyle i aż tyle”. I pewnie będzie miał rację. Na pewno, śledząc zapowiedzi, wielu liczyło na więcej. Zwłaszcza w kwestiach typowo filmowych gra pozostawia mały niedosyt. Choć świat jest piękny i kolorowy, nie braknie mu też ostrych szwów, które chłodzą nieco początkowy animusz. Z drugiej jednak strony obok Ghostbusters: The Game to ostatnimi czasy jedna z najlepiej zrealizowanych egranizacji. Co jak co, ale na pewno nie można powiedzieć o tej grze, że powstała tylko po to, aby wyciągnąć kasę od fanów filmu. To całkiem rzetelna, rzemieślnicza robota, w kilku aspektach ocierająca się nawet o artyzm przez duże „A”. Dostarcza sporej dawki niezobowiązującej rozrywki, nie nudzi się w zasadzie do ostatniej sekundy scenariusza (nawet przy grze non-stop), więc jest nieźle. Zasłużone cztery i pół!

8,0
Mogło być lepiej, ale i tak jest całkiem dobrze!
Plusy
  • całkiem niezła fabuła
  • dużo filmików
  • świetna roślinność na Pandorze
  • niezła grafika
  • fajnie gra się wielgachnymi Na’vi i małymi przy nich ludźmi
Minusy
  • sztuczne ściany i ograniczenia w czasie eksploracji świata
  • zbyt szybko decyduje się o wyborze frakcji
  • momentami filmiki mogły być lepsze...
Komentarze
35
Usunięty
Usunięty
19/04/2010 10:49

Grafa jest dobra, ja nie nazekam jade na ful na 1920×1080

Usunięty
Usunięty
07/01/2010 16:09

Po obejrzeniu filmu 3D odrazu zapragnołem zagrać w gre mimo, że wtedy jeszcze nie wiedziałem o istnieniu takowej gry.Po ściągnięciu demowki gra mnie zachwycila i postanowilem ją zamówić.84,90. Czekam teraz na gierke ;)Jesli mowicie, ze grafa słaba to musicie mieć slabe kompy.Gra ma potężne wymagania i byc moze dlatego tak mowicie.Gra warta wydania każdej złotówki.

Usunięty
Usunięty
07/12/2009 19:43

Jest jakaś wideo recenzja tej gry? Nie chce mi sie czytać. ;p




Trwa Wczytywanie