Brütal Legend - recenzja

Łukasz Wiśniewski
2009/11/04 19:00
1
0

Brütalnie zabawna jatka

Sądząc po układzie palców, Eddie należy do sekretnego stowarzyszenia fanów Ślimaka Maciusia...

Brütalnie zabawna jatka

Brütalnie zabawna jatka, Brütal Legend - recenzja

Śledząc wszelkie informacje o burzliwych losach gry Brütal Legend, od początku można było być pewnym tylko jednego: nie będzie to zwykła, sztampowa produkcja. Reszta pozostawała zagadką, zresztą do tego stopnia, iż wielu nabywców poczuło się zaskoczonych, gdy odpaliło nowe dzieło Tima Shafera. Miał to być hack’n’slash, na dodatek urozmaicony jazdą hot-rodem. Nikt jednak nie spodziewał się... nie, nie hiszpańskiej inkwizycji tym razem, ale RTS. Tak, spore partie to bitwy z użyciem oddziałów, w których obejmujemy rolę dowódcy i uczestnika starć zarazem. Otrzymaliśmy więc wielki miszmasz gatunkowy, w którym liczy się tylko jedno: heavy metal. Na pewno nie jest to gra dla wszystkich, w sumie adresowana została do specyficznej grupy odbiorców, ale... w zasadzie chyba nikt z poczuciem humoru nie zawiedzie się na niej. No, chyba że poza disco polo nie zna innej muzyki.

O tym, że mamy do czynienia z produkcją nietypową, dowiadujemy się już w chwilę po instalacji. Na ekranie pojawia się Jack Black i prowadzi nas do sklepu muzycznego. Tłumaczy, że chce pokazać coś wyjątkowego – po szybkich poszukiwaniach na półkach znajduje dwupłytowy album – oczywiście winylowy. Stoi w dziale „zakazanego metalu”, a nazywa się – jakżeby inaczej - Brütal Legend. Skojarzenia z kultowym albumem Heavy Metal są tu jak najbardziej na miejscu... Jack Black kładzie płytę przed nami – to właśnie menu gry. Kolorowa rozkładówka pozwala na rozpoczęcie lub kontynuowanie rozgrywki, tylna okładka to rozdziały już ugrane, ułożone dokładnie tak jak lista piosenek. Jest też sama czarna płyta, czyli menu dodatków. Cóż, jeśli ma być nietypowo – niech będzie: śródtytuły w recenzji zaczerpniemy z tytułów piosenek wybranych przez Tima Schafera do ścieżki dźwiękowej gry.

Die For Metal

Większości smaczków nie wyłapie ogół odbiorców, a jest ich mnóstwo. Nim więc na dobre zapędzimy się w prześwietlanie Brütal Legend, może spróbujmy pokazać bogactwo odniesień obecnych w grze. Jednym z głównych przeciwników, z którymi toczymy boje, jest generał Lionwhyte. Jego siły prezentują sobą glamrockową estetykę, zahaczającą wręcz o japoński metal. Tak się składa, że istnieje kapela White Lion, zaliczana do „pudel metalu” – czyli imię generała raczej nie jest przypadkowe, prawda? Swoją drogą, antagonizm między „prawdziwymi” metalowcami a fanami kapel związanych ze stylizacją glamrockową jest wręcz archetypiczny... Co bardziej zabawne, innym (późniejszym) wrogiem jest frakcja gotycko-deathemetalowa. Dobra, co więcej? Kill Master – jedna z ważnych postaci – ma wygląd wzorowany na liderze kapeli Motörhead, i to on podkłada pod nią głos. Gość nazywa się Lemmy Kilmister – czy Kill Master już wyjaśniony? Sam nasz główny bohater zowie się Eddie Riggs. Tak się składa, iż niejaki Derek Riggs stworzył maskotkę kapeli Iron Maiden o imieniu Eddie właśnie. Takie drobiazgi dodają wiele smaku zabawie, ale by je wyłapać nie wystarczy słuchać metalu – trzeba rekrutować się ze związanej z nim subkultury. Birth of the Hero

Nic nie zapowiadało, że ten dzień będzie dla Eddiego Riggsa (któremu głosu i części aparycji użycza Jack Black) inny niż wszystkie. Ot, kolejny koncert beznadziejnej kapeli, której towarzyszy w trasie jako roadie, czyli techniczny-woluntariusz. Lamerzy z Kabbage Boy nie umieją nawet stroić swoich gitar, robi to za nich Riggs. Grają tragicznie, mają koszmarny sceniczny wizerunek i robią ciągle głupoty. Tego dnia jeden wchodzi na niestabilną dekorację sceny i zostaje cudem uratowany przez Eddiego. Konstrukcja spada na Riggsa, od śmierci ratuje go jedynie przypadek. Krew z rany spływa na klamrę pasa, która... ożywa. Na scenie pojawia się siejąca śmierć i zniszczenie bestia, a Eddie Rigs traci przytomność. Budzi się w obcym świecie, wyglądającym jakby był przeniesiony z okładek power-metalowych płyt. Tak zaczyna się największa przygoda życia Eddiego, w której może stać się bogiem metalu – choć to nie licuje z jego charakterem „niewidzialnego” technicznego...

Drink the Blood of the Priest

Początek gry to w zasadzie samouczek. Tłuczemy się ze złymi kapłanami o nieświeżych fizjonomiach (gołe czaszki zamiast twarzy), a przybywa ich wystarczająco dużo, by przećwiczyć to i owo. Do tego na starcie przyjdzie nam podjąć kilka decyzji technicznych. Przy pierwszym wulgarnym słowie gra zatrzymuje się i pyta, czy chcemy rzucania mięchem, czy wolimy by takie kwestie zostały zastąpione pikaniem. Przy pierwszym brutalnym ciosie kolejna pauza, tym razem decydujemy o poziomie krwistości walk. Czy musimy mówić, jakie decyzje podjęliśmy? Jesteśmy w sumie pełnoletni (gra i tak jest dla dorosłych odbiorców), więc postawiliśmy na brutalność werbalną i wizualną. Ani razu nie pożałowaliśmy. Gdy już nauczymy się walczyć toporem i gitarą (elektryczne wiosło Eddiego ma w tym świecie moc magiczną), tudzież staniemy się posiadaczami hot-roda o pięknym imieniu Deuce, czeka nas przegląd sił głównego wroga podczas szaleńczej jazdy i... zaczyna się prawdziwa zabawa. Od tej pory możemy w dowolnym momencie kontynuować główny wątek (razem z intro jest 20 dużych misji), albo bawić się w swobodną eksplorację, bo gra ma strukturę sandboksową.

The Axeman

Walka to kluczowa kwestia w Brütal Legend. Eddie Riggs – jak wspomnieliśmy – dysponuje dwoma rodzajami broni. Do kontaktu bezpośredniego służy Separator, czyli olbrzymi topór obosieczny, a za broń zasięgową robi gitara Clementine. Oczywiście przewidziano ataki łączone wywołujące rozmaite efekty. Trzęsienie ziemi? Czemu nie. Gwiazdorski wjazd sceniczny w wersji bojowej? Ależ oczywiście. Specjalne ataki nie działają od startu, odblokowujemy je w czasie gry, czasem scenariuszowo, ale też odnajdując pewne relikty.

Obie zabawki możemy ulepszać w Kuźni Metalowej (Metal Forge), do której zjazdy są rozrzucone po całym świecie. Należy je najpierw odnaleźć, a potem muzyką wyciągnąć spod ziemi. Służy do tego jedna z kilku mini-gier opartych na naciskaniu w odpowiednim momencie przycisków. W owej kuźni czeka na nas Strażnik, czyli... Ozzie Osbourne. Jego zblazowane komentarze do rozmaitych ulepszeń i modyfikacji potrafią wytrącić pada z ręki. Strażnik ma w swej ofercie również nieco specjalnych ataków, modyfikacje do bryki (o których za chwilę) i popiersia do umieszczenia na Mt. Rockmore (taka góra Rushmore, ale miejsce na niej nie jest zarezerwowane dla amerykańskich prezydentów). Na starcie są tam cztery podobizny generała Lionwhyte, więc jest co podmieniać...

GramTV przedstawia:

Wheels of Steel

Świat gry jest dość rozległy, więc umiejętność poruszania się po nim samochodem urasta do roli kluczowej. Deuce to piękny hot-rod, ale trzeba uprzedzić, iż graczom nienawykłym do wirtualnego prowadzenia na początku jazda może przysporzyć pewnych kłopotów. Zwłaszcza, że dopalacz nitro znajduje się w analogu odpowiedzialnym za sterowanie. Przy pierwszej wizycie w Metal Forge Strażnik wyposaża brykę w odtwarzacz, dzięki czemu możemy słuchać rozmaitych kawałków w czasie jazdy. W sumie gra zawiera 107 świetnych kawałków, ręcznie dobranych przez Tima Schafera z repertuaru 75 kapel. To odpowiednik legalnego zakupu dziesięciu muzycznych składanek – cena gry w tym momencie wygląda wręcz śmiesznie. Odpalając menu odtwarzacza samochodowego, działamy w pauzie, więc najnormalniej w świecie można sobie po prostu skonfigurować play listę i słuchać jej w ramach przerwy od grania...

Oczywiście samochód można ulepszać w rozmaity sposób. Na przykład dodawać mocniejsze nitro tudzież wzmacniać pancerz przedni, by jeszcze łatwiej rozjeżdżać wszystko na swej drodze. Tak, rozjeżdżać – przy Brütal Legend stary dobry Carmageddon przypomina zaledwie lekcję w szkole wygrzewczej jazdy. Na uwagę zasługują też dodatkowe ulepszenia, wśród których musimy rozsądnie wybierać. Fakt, jako broń przednia najlepiej pasują karabiny maszynowe, ale czy bocznym uzbrojeniem powinny być miotacze ognia czy granatniki? Trudny wybór... Opanowanie poruszania się Deuce i obsługi jej uzbrojenia to kluczowa kwestia, bo podążając za głównym scenariuszem, dosyć szybko natrafiamy na misję „konwojencką”. Przed nami pruje monstrualny pojazd z resztą ekipy, a ze skał i bocznych dróg atakują wrogowie na piekielnie szybkich choperach, miotający granaty. Dla większości graczy może to oznaczać przynajmniej dwa tuziny prób, bo misja jest długa (cały utwór „Machine Gun Eddie” mało znanej kapeli Nitro), a jedna porażka oznacza zaczynanie jej od samego początku.

System zapisu to zresztą jedna z najbardziej denerwujących rzeczy w grze. Każda ze scenariuszowych misji wymaga nieco refleksu, o błąd nie jest trudno. Nieważne, czy mówimy o jeździe na czas, czy o koncercie – czyli bitwie RTS – łatwo nie jest. Zapis zaś dokonuje się co najwyżej gdzieś pośrodku, o ile w ogóle. Sprawia to, że musimy wielokrotnie powtarzać te same zadania niemal w całości. Delikatnie mówiąc, ekipa z Double Fine nieco przeszarżowała. Gdyby nie doskonała ścieżka dźwiękowa i ogólna miodność zabawy, można by dostać ataku szału.

Diary of a Madman

Na osobną uwagę zasługuje kreacja świata. Wyrastające z ponurych wzgórz miecze, ruiny wikińskich chat, kamienne kręgi... a nad tym wszystkim rozsypujące się estakady autostrad. Wyobraźnia twórców robi wrażenie. Wyjące jak wilki jelenie o rogach z chromowanej stali też nie należą do zwyczajowej menażerii. Podobnie jest z ludźmi zamieszkującymi ten świat. Prości, kochający piwo metalowcy o płaskich czołach, rozbijający głową kamienie w kopalniach, panny używające broni strzeleckiej uzyskanej z kręgosłupa (a raczej ramy) stworków będących skrzyżowaniem dzika z choperem – witamy w świecie z okładek metalowych płyt!

Rock of Ages

Można by jeszcze sporo napisać, bo przecież to gra na wskroś nietypowa i nic tu nie działa tak, jak w zwykłych produkcjach. Gdy mamy walczyć z wrogiem, rozkładana zostaje scena, zapalone światła, a z pobliskich gejzerów unoszą się eteryczni fani, dla których trzeba zagrać specjalną solówkę, a następnie zbudować sklepik z koszulkami i innymi gadżetami. Energia tych fanów pozwala przywoływać kolejne oddziały, które ścierają się z wrogiem. Na tym założeniu zresztą bazuje tryb multiplayer. Nie wierzycie w to, co czytacie? Cóż, najwyższa pora kupić Brütal Legend i sprawdzić to na własnej skórze. Żaden opis nie odda ogromu chorej wyobraźni Tima Schafera. W najgorszym wypadku, nawet gdy rozgrywka was zniechęci, zawsze zostanie wam płytka z ponad setką rewelacyjnych kawałków.

8,0
... a po zagraniu i tak zostaje składanka ze 107 utworów!
Plusy
  • świetne poczucie humoru
  • rewelacyjne utwory rockowe i metalowe
  • całkowicie odjechany świat
  • duża swoboda działania
Minusy
  • czasem zbyt zręcznościowa
  • powtarzalne misje poboczne
  • za mała liczba punktów zapisu
Komentarze
1
Usunięty
Usunięty
15/02/2010 15:09

Heh, no tak czytam czytam i nie do końca się zgadzam z Panem Recenzentem w kwestii trudności gry. Gram na poziomie Normal i ową uber-trudną misję z konwojowaniem przeszedłem za...2 razem. Nie wierzcie w jakieś "dwa tuziny". Podejrzewam, że Pan Recenzent albo a) nie ukończył tej misji bo Mu się klasycznie nie chciało, albo b) zapomniał sobie kupić od Ozzie''go karabinków maszynowych - wtedy faktycznie misja może być pierońsko upierdliwa. Moja rada - jak najszybciej kupcie dopalacz Nitro i karabiny. Banał. Pozdrawiam.