Mistrzostwa Europy PES 2008 - relacja

Spayki
2008/10/19 20:36
1
0

Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu

Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu

Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, Mistrzostwa Europy PES 2008 - relacja

Sięgającej 2002 roku tradycji organizowania Mistrzostw Europy w kolejne odsłony serii Pro Evolution Soccer również tym razem stać musiała się zadość. Na zaproszenie Konami, w podsumowujących sezon 2007/08 rozgrywkach wystartowało 30 zawodników z 14 krajów. Tegoroczną areną ich zmagań był Rzym. Oczywiście na tak ważnej imprezie nie mogło zabraknąć Polaków. Szczególnie że już raz – trzy lata temu – to nasz rodak sięgnął po najcenniejsze trofeum. O czym wszyscy na Starym Kontynencie doskonale pamiętają.

Bo mój chłopiec piłkę kopie

Na drodze krajowych eliminacji przeprowadzonych pod koniec września w Warszawie wyłoniono dwóch zawodników, którzy z dumą i orłem na piersi (no, prawie) reprezentować mieli Rzeczpospolitą. Jak się niedługo później okazało – w oznaczonego numerkiem 2008 PES-a bezkonkurencyjni byli bracia Ollech - Artur "Olli" oraz Karol "Joe.Cole". Przed wyjazdem do wiecznego miasta cel był prosty – odzyskać tytuł.

Konami – tradycyjnie już – Mistrzostwa Europy łączy z prezentacją nowej odsłony swojego cyklu przeznaczoną dla przedstawicieli mediów. Podobnie było i tym razem. Podczas otwierającej uroczystość konferencji prasowej (również klasycznie) Shingo Takatsuka, ojciec i matka serii Pro Evolution Soccer, ustami Akiego Saito ("dziś żadnych pytań o MGS-a, proszę" – tymi słowami przywitał się z zebranymi Project Manager Pro Evo i osoba z reguły towarzysząca "Panu Kojimie" oraz Seabassowi w zachodnich wojażach. Reakcja sali mogła być tylko jedna – śmiech...) pozdrowił wszystkich zgromadzonych, zapewnił, iż jako zespół (chociaż, co zjawiskowe – o ile europejscy i amerykańscy twórcy zawsze opisując swoje produkty używają zwrotu "my" i pierwszej osoby liczby mnogiej, tak Japończycy mówią "ja i "moja gra") dołożyli wszelkich starań, by tegoroczne wydanie było jeszcze lepsze (umówmy się – to nie było przesadnie trudne zadanie) i generalnie życzy nam wszystkiego najlepszego. O tym jak rzeczywiście prezentują się nowe piłkarzyki mieliśmy okazję przekonać się jeszcze tego samego dnia.

"Futbol, cholerny futbol!"

Kolejny raz przy okazji europejskiego czempionatu, przeprowadzono turniej dla mediów. Tym razem jego platformą miało być świeżutkie Pro Evolution Soccer 2009 na PlayStation 3. Po podzieleniu zgromadzonych tłumnie dziennikarzy na 16 grup stwierdziłem, że tę fazę rozgrywek potraktuję jako rozgrzewkę, bo przecież nie ma możliwości, abym nie doszedł do co najmniej ćwierćfinału. Rozwiewając wszelkie wątpliwości – nie doszedłem.

Ja, od dobrych kilku lat grający Anglią (z wyłączeniem ubiegłego roku, kiedy po prostu Synami Albionu wygrywać się nie dało. Podziękowania należą się bramkarzom), wybrałem – nie wiedzieć czemu – Hiszpanię. Jakiż był mój zawód, kiedy okazało się, że w pierwszym sprawdzianie (z – nomen omen – Hiszpanem) przegrałem 0:1. Szybka rewizja stylu gry zwycięzców EURO 2008 zmusiła mnie do przedsięwzięcia decyzji ważnej i trafnej, jak się później okazało. Pech chciał, że było na nią za późno. Przesiadka w dalszej fazie na Argentynę i rajdy trójkątem Tevez-Messi-Agüero umożliwiły mi zdobycie czterech punktów w dwóch kolejnych meczach, aczkolwiek to nie wystarczyło do zajęcia premiowanego awansem miejsca. Zresztą w decydującym, zakończonym remisem meczu z Finem straciłem bramkę na własne życzenie – podając w końcówkę piłkę jego napastnikowi, który tym samym wyszedł na pozycję sam na sam z moim golkiperem. Dalszego biegu zdarzeń przytaczać chyba nie trzeba.

Lepiej poradził sobie przedstawiciel polskiej sceny PES-a - siano (znany również jako "sianer" i pod kilkoma jeszcze innymi, równie barwnymi pseudonimami), który wygrał dwa z trzech swoich spotkań, co gwarantowało mu udział w 1/16 finału. Z rozpędu rozjechał następnego rywala i dotarł do najlepszej szesnastki, gdzie zmierzył się ze wspomnianym przeze mnie Finem, moim grupowym "kolegą". Na tym zakończył się polski akcent na Media Cup. Tomek w ostatnim meczu przegrał 4-5 (w pewnym momencie prowadził nawet 1-5 – jakieś chwilowe zaćmienie. Niestety na odrabianie strat nie wystarczyło już czasu). Tytułem dziennikarskiego obowiązku odnotujmy tylko, że turniej wygrał Francuz. A dobrze, niech ma!

"Panie Turek, kończ pan ten mecz!"

GramTV przedstawia:

Rządni zemsty i krwi (w porządku, przesadzam, ale tylko odrobinę) przystąpiliśmy do drugiego punktu rozkładu zajęć – w pełni realnych zmagań na (wysuszonej) murawie rzymskiego Stadio dei Marmi, położonego w bezpośrednim sąsiedztwie stadionu olimpijskiego. Rzecz jasna wcześniej przygotowałem się zabierając niezbędny sprzęt w postaci butów i pary rękawice bramkarskie (się grało... kiedyś), aczkolwiek – nauczony doświadczeniem, mając w pamięci mało efektywną, ubiegłoroczną kooperację z nieprzejawiającymi jakichkolwiek oznak życia Portugalczykami – za sukces uznałbym wygranie przez nas choćby jednego spotkania. Kiedy okazało się, że nie ma grup i od razu przystępujemy do walki w systemie pucharowym, mówiąc kolokwialnie – mima mi zrzedła.

Po raz pierwszy jednak udało się skompletować w pełni biało-czerwoną ekipę. W jej skład weszli: wspominany wcześniej siano, Banan, Olli, Joe.Cole i ja, w mojej skromnej osobie. Nie był to najgorszy prognostyk. Przez pierwszy mecz przetoczyliśmy się (tak, to dobre słowo), aplikując Hiszpanom osiem bramek i nie tracąc przy tym żadnej (i co, panowie, można? Można!). Później wygraliśmy kolejno z reprezentacją Izraela oraz Portugalii, w obu przypadkach w sposób wyraźny (aż do finału straciliśmy tylko trzy bramki, strzelając przy tym zdecydowanie ponad 20) i niepozostawiający żadnych wątpliwości co do... naszego szczęścia.

Finał był wewnętrzną sprawą Słowian, ponieważ ciężko nie zauważyć, że pojedynek z Rosjanami miał także podtekst czysto ("czysto", taa...) kulturowy. W każdym razie nasi "Wielcy Sąsiedzi" pierwsi objęli prowadzenie, aczkolwiek po wyrównanej walce i stanie 3-3 o ostatecznym tryumfie zadecydować miał konkurs rzutów karnych. W tym niestety polegliśmy (przyznaję bez bicia – przestrzeliłem. Miało być mocno, w środek, pod poprzeczkę. Wyszło mocno, w środek, nad poprzeczką). Co nie zmienia faktu, że do włoskiego sędziego mam nieodżałowany żal (kibic Lazio, tak przynajmniej z twarzy wyglądał). Po pierwsze nie zaliczył nam prawidłowo strzelonej bramki (nawet Rosjanie nie oponowali!); po drugie – na początku turnieju wyraźnie określono zasady – żadnych wślizgów, w takim razie faulowali nas na potęgę; po trzecie – arbiter chyba nie do końca rozumiał co się do niego mówiło; po czwarte – miały być trzy serie jedenastek, nie pięć (po trzech prowadziliśmy). Dla entuzjastów spiskowej teorii dziejów – materiał jak znalazł.

Uliczkę znam w Barcelonie...

W każdym razie – jak to mówią – nie ma tego złego... Zajęliśmy drugie miejsce, ku memu zaskoczeniu polska flaga powędrowała na maszt, a z rąk Seabassa przyjęliśmy gratulacje i pamiątkowe medale. Należą się przy tym ukłony w stronę braci Ollech – bez nich na pewno nie zawędrowalibyśmy tak daleko. Starszy (Artur) niczym Adriano pakował torpedy z dalszych odległości, natomiast młodszy (Karol) to taki typ Robinho – szybki, zwrotny i spróbuj zabrać mu piłkę! Obaj jednomyślnie zapowiedzieli przy tym, że zrewanżują się następnego dnia, w trakcie finałów Mistrzostw Europy.

Po przydzieleniu zawodników do ośmiu grup eliminacyjnych (z każdej awans zapewniony miały dwie osoby), rozpoczęły się główne zmagania. Dość niefortunnie los rzucił Olliego, który trafił na aktualnego mistrza świata – Niemca (choć chodziły słuchy, że z pochodzenia Szweda) Svena "Butchera" Wehmeiera. Więcej szczęścia miał jego młodszy brat, który po wygranej z Rosjaninem, porażce z Portugalczykiem i zmiażdżeniu Holendra (przy stanie 8-1 przeciwnik Joe.Cole’a zrezygnował z dalszej gry. Cóż, nawet na tak dużych imprezach tego typu sytuacje się zdarzają). Wystarczyło to do awansu do najlepszej szesnastki. Na fazie grupowej zakończył swoją przygodę z walką o tytuł najlepszego na Starym Kontynencie Artur przegrywając trzy kolejne spotkania – z Rosjaninem, wspomnianym wcześniej Niemcem (po bardzo dobrej, wyrównanej batalii) i Irlandczykiem.

Tego ostatniego z kolei w pierwszej fazie etapu pucharowego wprost zdewastował (10-4) Joe.Cole, raz jeszcze udowadniając jakimi umiejętnościami - zwłaszcza w zakresie dryblingu, panowania nad wirtualną piłką i czytania gry - dysponuje. Dalej nie było tak dobrze. Po bezbarwnym meczu nasz ostatni w tym momencie pozostający w stawce reprezentant uległ 1-3 Francuzowi Poyetowi udowodniającemu, że w PES-ie, tak jak w każdym sporcie, do odnoszenia sukcesów potrzebna jest odrobina szczęścia.

Już za... rok!

Szczęścia na pewno nie brakowało Butcherowi (zdecydowanemu faworytowi całych zawodów) i jego rodakowi - Dennisowi "wiDe’owi" Winklerowi (brat GoooLa - ubiegłorocznego reprezentanta Niemiec. Co ciekawe – obaj są z pochodzenia Polakami i bardzo płynnie mówią w języku Słowackiego). To oni spotkali się w finale, który zdecydowanie był taki jak być powinien – stojący na wysokim poziomie i trzymający w napięciu do ostatniej minuty. Ostatecznie w Rzymie najlepszy był zwycięzca mistrzostw świata z Paryża, wielkie brawa należą się jednak także pokonanemu (w stosunku 2-3) WiDe’owi. Szczególnie ze względu na fakt, iż grał on Francją, przedkładając trójkolorowych nad – wybieranych przez znakomitą większość – canarinhos.

Zresztą już Esiek trzy lata temu udowodnił, że nie trzeba decydować się na przepakowaną ekipę z Adriano, Ronaldo, Ronaldinho, Kaką i innymi gwiazdami na pokładzie, aby odnosić sukcesy. Szkoda tylko, że w tym roku nie udało się powtórzyć tego wyczynu, a puchar mistrzowski pojechał na drugą stronę Odry. Następna okazja nadarzy się za rok. A może to właśnie Ty zostaniesz reprezentantem Polski na finałach w Pro Evolution Soccer 2009? Kto wie! Wystarczy chcieć i trenować, trenować, trenować.

Komentarze
1
Usunięty
Usunięty
20/10/2008 09:50

Szkoda że Polacy nie powturzyli sukcesu sprzed kilku lat.. ://i mała uwaga dla edytora, na pierwszej stronie na dole jest Pro Evolution Soccer 20009, o jedno zero za dużo w tytule.