Fragment opowiadania "Bunt szewców" Andrzeja Pilipiuka

Andrzej Pilipiuk
2007/01/12 20:00

Bunt szewców

Bunt szewców

Od zatoki powiał wiatr. Słońce niebawem wzejdzie, już teraz lekko zaróżowiło zasnute dymami niebo. Połamana podłoga zaskrzypiała mi pod nogami. Ostrożnie przesunąłem doniczkę z uschniętymi kwiatami stojącą na parapecie. Nabiłem oba samopały. W zasięgu ręki położyłem łuk z poroża świętego wawako. Oni zawsze chodzą trójkami. Odległe kroki podkutych buciorów... I oto są. Trzy potężnie zbudowane, dobrze odżywione byki o tępych gębach. Idą zaułkiem czujnie, strzelając oczami na boki. Jeden dźwiga na plecach worek. Widać udała się bydlakom rewizja w dolnym mieście. Ale na kwaterę już łupu nie doniosą... Mógłbym przepuścić ich i strzelać w plecy. Lecz wojna, którą toczymy, to nie tylko eliminowanie wrogów, to także próba naszego honoru. A prawdziwe złoto sprawdza się w ogniu. Kula waży kilkadziesiąt gramów. Czarny proch nadaje jej naprawdę potężną energię kinetyczną. Trafiony żołnierz runął ciężko na plecy. Jego towarzysze, zamiast paść na ziemię i poszukać kryjówki, rozglą¬dali się, szukając miejsca, z którego padł strzał. Kiepsko u was z wyszkoleniem, chłopaki. Syknął proch na panewce. Celowałem w pierś drugiego łajdaka, jednak dostał między oczy. Kula nie przebiła kości, ale uderzenie było na tyle mocne, by chrupnął łamany kark. Trzeci mnie zauważył, jednym ruchem uniósł samopał. Dwanaście, może piętnaście kroków odległości. Zdąży strzelić. Nim sięgnę po łuk, jego broń wypluje kule z obu luf. To już koniec. Błysk szabli. Głowa żołdaka toczy się po ulicy, z przeciętej szyi strzela gejzer krwi. Chłopak, może czternastoletni, ubrany w za dużą dla niego bluzę czeladnika, salutuje mi, z niedbałym wdziękiem unosząc zakrwawioną klingę swojej broni. Wschodzące słońce wyzłociło ją na chwilę... Jesteśmy ludźmi króla. Naszą siłą jest niewiara w możliwość przetrwania republiki. Naszą siłą jest wierność tradycji sięgającej tysiąca pokoleń. Naszą siłą jest świadomość, że oni próbowali podbić nas nieskończoną ilość razy. Naszą siłą są zapisy w kronikach. Ich władza na ziemiach królestwa zawsze, wcześniej czy później, kończyła się w ogniu rojalistycznego powstania. A jednak coś uległo zmianie. Po tamtej stronie morza musiało dojść do straszliwiej katastrofy. Nigdy nie próbowali podbić naszych ziem na stałe. Nigdy nie dokonywali na taką skalę eksterminacji ludności cywilnej. Do tej pory chodziło im wyłącznie o zdobycie łupów. Zajmowali wybrzeże, w najgorszym razie wdzierali się na równiny. Nigdy dotąd nie zmusili króla do ucieczki na pustynie za górami. Ich najazdy nigdy dotąd nie przekształciły się w wojnę totalną. Nigdy wcześniej nie próbowali zmienić naszego światopoglądu na republikański. I nigdy nie byli też na tyle zdesperowani, by w walce z nami sięgnąć po urządzenia techniczne podpatrzone w Ziemi Kłamców. Do tej pory mieszczan do powstania wiedli zawsze arystokraci. Tym razem wymordowano ich do nogi i rzemieślnicy musieli radzić sobie z wrogiem sami.

* * *

Ocknąłem się tuż przed piątą rano. Wyciągnąłem rower z komórki. Dociskając równo pedały, przemknąłem przez miasto, aż zatrzymałem się przy budce transformatorowej na obrzeżach Woli. Trzy lata temu, gdy trafiłem do tego miasta, stała opuszczona, strasząc pustymi framugami. Odpowiednie drzwi znalazłem na śmietniku, pociągnięte ciemnoniebieską farbą dobrze udają metalowe. Pomalowałem na biało sparszywiały tynk. Wreszcie zawiesiłem w odpowiednim miejscu tabliczkę odczepioną ze słupa wysokiego napięcia. Kamuflaż jest prawie idealny. W każdym razie przez trzy lata nikt się nie włamał. Przez dłuższą chwilę obserwowałem budkę i jej otoczenie. Cisza i spokój... Oczywiście gdzieś na drzewie może wisieć minikamera wycelowana w wejście. Wewnątrz mogli umieścić alarm, jednak szósty zmysł podpowiadał mi, że nikt nie natrafił na to miejsce. Otworzyłem patentowy zamek. Kawalątek wierzbowego listka tkwił między skrzydłem a ościeżnicą, dokładnie w miejscu, gdzie go umieściłem. Zaczepiłem klamkę linką i, cofnąwszy się dobre piętnaście kroków, pociągnąłem. Jeśli zdołali mnie namierzyć, drzwi będą zaminowane. To najprostszy sposób eliminacji. Sznurek spełnił swoje zadanie. Skrzydło uchyliło się ze zgrzytem zawiasów. Nic się nie stało. Można wejść. Z pierwotnego wyposażenia została tylko jedna szafa niegdyś kryjąca jakieś elektryczne urządzenia. Sześć śrub mocuje jej tylną ściankę. Staram się nie trzymać w domu nic, co w razie rewizji mogłoby zdradzić moje pochodzenie. Skrytka wykuta w ścianie była głęboka na jedną cegłę, akurat w sam raz na moje potrzeby. Zauważyłem to w ostatniej chwili. Łebek jednej śruby znajdował się w innej pozycji niż go zostawiłem. Odbezpieczyłem rewolwer i wyszedłem na zewnątrz, trzymając broń lufą do ziemi. Pusto. Zatrzasnąłem drzwi, przekręciłem klucz. Wskoczyłem na rower i popedałowałem alejką. Dwadzieścia metrów, trzydzieści... Fala uderzeniowa rąbnęła mnie w tej odległości miękko, jak wielka poducha. Przekoziołkowałem przez kierownicę, kątem oka spostrzegłem, jak mknący w powietrzu kawał betonu ścina drzewko rosnące przy alejce. Leżę. Nasza medycyna uczy, że po urazie należy przez chwilę zachować bezruch, by zbadać swoje ciało umysłem – analizując docierający do mózgu ból. Natychmiastowe próby poderwania się z ziemi, obmacywanie kończyn i temu podobne nerwowe ruchy przynoszą poważne szkody psychice i opóźniają powrót do zdrowia. Poza tym, jeśli ktoś mnie obserwuje, lepiej udawać zabitego. Przymykam oczy, szepczę modlitwę. Dotykam czoła w geście przywołania pamięci przodków. Żyję. Tylko się potłukłem. Musiałem przerwać obwód, kiedy wszedłem. Mina założona była tak, by eksplodować w chwili, gdy będę się męczył ze śrubami. Rower, o dziwo, też jest cały, wskakuję więc na siodełko. Trzeba oddalić się zanim huk wybuchu ściągnie na miejsce ciekawskich oraz tubylcze służby. Rzucam okiem na wyświetlacz telefonu. Marta próbowała się do mnie dodzwonić. Nie poddaje się. Żal mi jej. Nie mogła gorzej ulokować swoich uczuć. Nasze światy dzieli połowa wszechświata...

GramTV przedstawia:

* * *

Obchodzenie naszych świąt to skomplikowany problem. W świecie, do którego trafiliśmy, wszystko jest inne. Doba trwa ponad cztery czori krócej. Planeta obiega swoją gwiazdę w zawrotnym tempie, podczas kiedy u nas rok trwa ponad tysiąc ziemskich dni. Do tego nasz kalendarz dawno uniezależnił się od czegoś tak trywialnego jak pory roku czy zjawiska astronomiczne. To wymusza kolejne skomplikowane obliczenia. Kluczę, sprawdzam, czy nikt mnie nie śledzi. Przemykam dziwną pokrętną trasą, mknę przez śmierdzące moczem bramy, przecinam podwórka dziewiętnastowiecznych czynszówek. Zbliżam się ostrożnie do wyznaczonego punktu. Jeśli wszystko dobrze wyliczyliśmy, dziś o 11.47 przypada moment, gdy w naszym świecie wschodzące słonce wyznacza Dzień Odejścia Stad. Straciłem mój strój obrzędowy, ale w kwaterze głównej powinien być jeden zapasowy. Przy ulicy w umówionym miejscu stał fiacik. Miał podniesioną maskę, zapalone światła awaryjne, a kawałek za nim stał trójkąt ostrzegawczy. Siadłem z tyłu, Timker i Agrejmis wskoczyli do samochodu i bez zbędnych słów ruszyli, włączając się sprawnie w sznur pojazdów przetaczających się ulicą. Trzeba wyłączyć komórkę i wyjąć z niej baterię. Może być na podsłuchu... Gdzieś za Wilanowem zjechaliśmy w lewo, w stronę Wisły. Dłuższą chwilę kluczyliśmy po polnych drogach pomiędzy zagajnikami, aż wreszcie zatrzymaliśmy się koło zapuszczonego gospodarstwa przylegającego prawie do wału przeciwpowodziowego. Nie zdążyliśmy zapukać, gdy drzwi domu otworzyły się gościnnie. Asper jak zwykle nie dał się zaskoczyć. Wchodzimy do niewielkiego saloniku. Na kominku płonie ogień, ściany wyłożono kamieniem. Wokół okrągłego stolika stoi kilka krzeseł, każde z innej parafii. W kącie śpiewa para w samowarze, na koronkowej serwecie patera z kromkami i miska z oliwą do maczania chleba. Staję przed ścianą. Gdy ja ratowałem życie, uciekając z jednym zawiniątkiem w garści, Ana i Tavi postarały się, by zabrać na tułaczkę wszystko, co niezbędne. Portret króla Kasaora, haftowane na amili godło królestwa, wycięty w kamieniu symbol gotowości w oczekiwaniu... Stoję przed nim z kornie pochyloną głową. Unoszę dłonie, by wykonać znak przyjęcia. Przez chwilę czuję się jak w ojczyźnie, jakbym nigdy nie opuszczał rodzinnej Fresii.

Komentarze
15
Usunięty
Usunięty
31/01/2007 13:16

oo..fajnie . Starsi jadą jutro do olsztyna ;p..powiem im by zajechali do empiku :P

Usunięty
Usunięty
31/01/2007 08:18

Hmm fajnie :)"ale wolę grać na PC;)"no co Wy ;pPalenie książek nie jest taką zbrodnią jak nie czytanie ich. :)

Usunięty
Usunięty
27/01/2007 15:10

szczerze mówiąc wcześniej nie słyszałem o tej antologii więc może będzie to coś ciekawego :) na pewno zerknę na półki gdy następnym razem będę w empiku




Trwa Wczytywanie