Eric Flint – "1632" - recenzja

Trashka
2006/10/13 23:00

Chcemy „A”! A-me-ry-ka!

Chcemy „A”! A-me-ry-ka!

Chcemy „A”! A-me-ry-ka!, Eric Flint – "1632" - recenzja

Wbrew pozorom taki okrzyk nie wyrywa się jedynie z gardeł dziarskich amerykańskich cheerleaderek. Czasami wydają go również autorzy powieści, a może po prostu nucą do wtóru stukotu palców, szalejących po klawiszach komputera z patriotyczną werwą, której pozazdrościliby nawet działacze Młodzieży z Czech Polskiej. Sztandarowy przykład tego zjawiska stanowi „1632” Erica Flinta, znanemu czytelnikom i czytelniczkom ze „wspólnych występów” z Davidem Drakem. Tu trzeba jednak zaznaczyć, że ów pisarz przynajmniej lansuje postawy dużo bardziej akceptowalne przez rozsądnych ludzi o otwartych umysłach niż wspomniana organizacja.

To nieco zmniejsza irytację - którą zapewne poczuje wiele osób - wywołaną falą odautorskiego zachwytu nad jedynym i słusznym amerykańskim stylem życia oraz patetycznym, powalającym niczym huragan hurra-optymizmem.

Faktem jest, że Amerykanie mają istotne powody do dumy, niestety poszli trochę dalej, generując sobie nieuleczalny kompleks „Zbawców Świata”, co dobrze widać w niniejszym dziele. Czyniąc małą dygresję, warto dodać - bez zbędnej hipokryzji - iż świat wymaga szeregu napraw... Ale może lepiej wróćmy do książki. Tym razem przedstawiciele USA nie ograniczają się jedynie do retuszu teraźniejszości, lecz postanawiają zreformować... XVII wiek. Właściwie „postanawiają” to nieodpowiednie określenie. Nie mają żadnego wyboru.

Wszystko zaczęło się niewinnie. Dzień jak co dzień. Wkrótce jednak tajemnicze zjawisko nazwane „Ognistym Kręgiem” na zawsze zmieniło rzeczywistość mieszkańców niewielkiego górniczego miasteczka Grantville. Dosłownie wycięło ich bowiem ze znanego czasu i przestrzeni, z Wirginii Zachodniej, przerzucając do siedemnastowiecznej Turyngii, prosto w zawieruchę wojny trzydziestoletniej. Współcześni ludzie, przerażeni panoszącym się bestialstwem oprawców oraz cierpieniem ofiar, postanawiają i nie dopuścić do siebie zagrożenia, i wziąć sprawy w swoje ręce. Uratować najwięcej miejscowych, jak się da, niosąc im kaganiec... to znaczy kaganek oświaty.

Co ciekawe, błyskawicznie znajdują wspólny język – dosłownie i w przenośni – z przedstawicielami przeróżnych nacji i stanów aktualnego stulecia. Zarówno arystokraci, jak i chłopstwo, żołnierze, jak i kupcy praktycznie bez oporów przyjmują nowy sposób myślenia, zafascynowani przewagą technologiczną i moralną Amerykanów. Ba, nawet samemu królowi Szwecji podoba się demokratyczne zacięcie niezwykłych przybyszów. A warto zauważyć, że wówczas Szwecja raczej nie prezentowała się jako ostoja tolerancji i socjalnego zaplecza. Oczywiście, żeby uniknąć nieporozumień, Gustaw II Adolf przedstawiony został jako umysł i dusza wyrastające ponad epokę tak bardzo, iż nawet prostaczkowie mogli czuć się przy nim względnie swobodnie. Generalnie większość bohaterów Flinta zdaje się być rekrutowana z warstwy geniuszy, tytanów intelektu i ducha o naturalnym (genetycznym?) talencie wykazywania się elastycznością. Nawet w najbardziej dziwnych i przerażających dlań okolicznościach. W tym miejscu warto zwrócić uwagę na typowo amerykański błąd wielu twórców, tak literackich, jak i filmowych (jednym z nielicznych, którzy się go ustrzegli, jest R.R. Martin). Błąd ten widać wyraźnie także w grach historycznych. Polega on na straszliwych uproszczeniach relacji i uwspółcześnieniu mentalności opisywanych postaci. Wynika to nie tyle z nieznajomości dawnych realiów, co z niemożności ich zrozumienia. Relatywnie egalitarny mieszkaniec USA rzadko kiedy jest w stanie pojąć, jak drastyczny podział kastowy wpływa na psychikę oraz stosunki społeczne. Nie rozumie, że ani niemiecki, ani szkocki, ani jakikolwiek inny chłop w tym okresie nie patrzyłby na arystokratę jak na „nawóz”. Nie ośmieliłby się. Pomimo porywającej idei równości w Niebie i na Ziemi, głoszonej w początkowym stadium Reformacji (i wywołanej tym fali powstań oraz mordów i grabieży dokonywanych na bogaczach i szlachetnie urodzonych) pewne rzeczy były zbyt mocno zakodowane przez całe pokolenia relacji właściciel – własność, błękitna krew – szlam z rynsztoka.

W poczet prawdziwych „kwiatków” należy włączyć stwierdzenie, że wielu ówczesnych szkockich żołnierzy oraz najemników innych nacji potrafiło dobrze czytać ze względu na... nawyk studiowania Pisma Świętego... Sefardyjskie Żydówki były wprawdzie wspaniale wykształcone w porównaniu z innymi Żydówkami, a także z kobietami w ogóle, ale dwudziestotrzyletnia niewiasta nie prowadziłaby już dysput filozoficznych z ojcem, tylko jako mężatka stała przy garach (ewentualnie zlecałaby to służbie), niańcząc trzecie dziecko...

Autorowi nie przyszło także do głowy, że podejrzenia o czary i szatańskie praktyki wcale nie musiały się rozwiać. Zamiast tego założył radośnie, że nastąpiło wspaniałe oświecenie: „Och to po prostu naród niezwykłych rzemieślników! Och, zesłał ich Bóg, żeby nas poprowadzili w nową świetlaną epokę!”. Flint zdecydowanie nie docenił kościelnej propagandy i ludowych zabobonów. Tłumaczy, że wielu ludzi widziało już urządzenia – na przykład machiny Husytów. Jakoś trudno jednak uwierzyć, że widok ryczącego wehikułu, nie ciągniętego przez zwierzęta, da się z tym porównać... Właśnie, kwestie techniczne. Ma się nieodparte wrażenie, że pisarz przecenia nieco ilość zapasów benzyny, amunicji i leków w przeciętnym amerykańskim miasteczku. Trzeba zwrócić mu jednak odrobinę honoru: bohaterowie doceniają wagę problemu i czynią przygotowania, by nadal utrzymać przewagę technologiczną, choć może już nie aż tak spektakularną. Nawet jest to dość pomysłowe.

W poczet wad należy zaliczyć również gloryfikację prostych robotników z Wirginii Zachodniej. Autor wprost przyznaje w posłowiu, iż wynika to z faktu, że owi ludzie są często niesprawiedliwie przedstawiani jako prymitywna hołota. Owszem, wśród przeniesionych w czasie znajdą się też robaczywe jabłka, utrudniające pracę dzielnemu liderowi Grantville, ale są to przede wszystkim „źli miastowi”, którzy w poprzednim życiu redukowali biednych robotników, i głupawi starcy. Nikt nie ma prawa wątpić, że wielu górników i innych członków warstwy społecznej określanej mianem „białej biedoty” to szlachetni ludzie. Jednak ukazywanie całej tej społeczności jako niemalże stróżów politycznej poprawności, szanujących prawa kobiet i mniejszości etnicznych budzi pewne wątpliwości... I nie pomaga tu fakt, że autor wspomina o ciemnych sprawkach, bójkach i młodzieńczych szaleństwach swoich bohaterów. Kto chciałby zobaczyć, co w górniczej społeczności spotyka kobietę, która wychodzi z przypisanej jej stereotypowej roli, powinien obejrzeć film „North Country” (2005), reż. Niki Caro. Dziwi też wyrażone przez pisarza przekonanie, że małżeństwa Gojów i Żydów są w Stanach Zjednoczonych powszechnie akceptowane...

Trzeba przyznać jednak, że pomimo wymienionych absurdów książka nie należy do bezwartościowych czy kompletnie nieudanych. Flint potrafi sprawić, że powieść aż iskrzy dowcipem. Wiele rzeczy przedstawia w krzywym zwierciadle, lecz tyleż humorystycznie, co ciepło. Tak pisze na przykład o feminizmie – zdaje się naprawdę rozumieć i akceptować postulaty osób, które chcą pełnego prawa do samorealizacji, a przeszkadzają w tym skostniałe przyzwyczajenia i obawy otoczenia. Nie przydaje im (niestety modnego u nas) demonicznego wydźwięku.

GramTV przedstawia:

Jedną ze zwracających uwagę ciekawostek światopoglądowych stanowi jego akceptacja liberalnych ideałów (w Ameryce znaczy to co innego niż u nas), a zarazem... iście republikańskiego sposobu postępowania. To naprawdę interesujące połączenie. Wielu czytelniczkom zapewne spodoba się opinia na temat „prawdziwych mężczyzn”, jasno wyrażona przez pana Flinta. „Prawdziwy mężczyzna” nie może być brutalem, mordercą i gwałcicielem. „Prawdziwy mężczyzna” to taki, co brutalnie morduje gwałcicieli. A „prawdziwa kobieta” prędzej zapłacze nad zabitym jelonkiem niż bydlęciem w ludzkiej skórze. Temu ostatniemu przestrzeli czaszkę, nie roniąc najmniejszej łezki. Powieść napisana jest z ikrą, wartko i błyskotliwie. Potrafi zainteresować do tego stopnia, że aż przestaje się zwracać uwagę na ewidentne nieprawidłowości. „1632” można śmiało zaklasyfikować jako zabawne, rozluźniające czytadło, choć czasem czytelnicy i czytelniczki czeka chwila zadumy – czy to wciąż jest perskie oko, czy już tik nerwowy zakochanego w wyidealizowanej wizji swego kraju, czynnego działacza związku zawodowego? Jeśli potrafimy to zignorować, to akcja wessie nas w wir nieprawdopodobieństwa. Kiedy myśli się o książce Flinta, przychodzą na myśl słowa Kałużyńskiego, komentującego film „Mumia”: „Ten film jest niedorzeczny. Ale jak się go ogląda!”.

Ta książka jest niedorzeczna. Ale całkiem przyjemnie się ją czyta.

Plusy: + lekki, przyjemny styl + wciągająca akcja + poczucie humoru + fragmenty wierszy i odnośniki do ważnych kwestii historycznych Minusy: - nachalna propaganda - niedorzeczności psychologiczne - uproszczenia i niedopatrzenia w kwestiach historycznych oraz technicznych - niezbyt oryginalny pomysł (por. „Jankes na dworze króla Artura”)

Autor: Eric Flint Tytuł: 1632 Przekład: Barbara Giecold i Michał Bochenek Wydawnictwo: ISA 2006 Wydanie: okładka miękka z obwolutą, 478 str. Cena: 34,90 zł Strona www: http://isa.pl/p1029-1632.html

Komentarze
12
Usunięty
Usunięty
15/10/2006 00:36

Wrrr tak to już jest jak się w trakcie pisania idzie zaparzyć kawę ;-).

Usunięty
Usunięty
15/10/2006 00:34

Imho, w zupełności wystarczy, jeśli Saem nie przysypiał na lekcjach j. polskiego ;-p.

Usunięty
Usunięty
15/10/2006 00:28

Cały czas się uczę;)Pracuje jako scenarzysta w teamieUndead Society: www.newdawn-game.comstudiuję dziennikarstwo i psychologię.Czytam, czytam i czytam;)Recenzje też;)




Trwa Wczytywanie