Dozwolone od lat osiemnastu
System oceniania „przydatności do spożycia” gier nie jest pomysłem nowym. Wywodzi się w prostej linii od rozwiązań stosowanych dla filmów kinowych, ostatnio szeroko wdrażanych również we wszelkich telewizjach. Analogiczne ograniczenia można znaleźć na zabawkach, a że gry video są w pewnym sensie pokrewne zarówno obrazowi na ekranie, jak i gumowemu żołnierzykowi... narodziły się systemy w stylu ESRB czy PEGI. Czysta informacja o wielce teoretycznej barierze wiekowej, oddzielającej odbiorcę już odpowiedniego dla danego produktu od jeszcze niedojrzałego, to z definicji w miarę rozsądne rozwiązanie. Jednakże tak samo jak w przypadku filmów, tak i w systemie oceniania gier królują absurdalne założenia.
O ile co do przemocy nie ma się co kłócić – wypruwanie flaków przeciwnikom za pomocą rzeźnickiego haka, połączone z sięgającymi nieba fontannami krwi, budzi zrozumiałe kontrowersje – o tyle w innych aspektach łatwo doszukać się patologii. Jeśli dodać do faszerowania ołowiem kolejnych anonimowych osobników choćby jedno ujęcie obnażonego kobiecego atrybutu, kategoria wiekowa skacze o cały stopień. Nie wspominając już o motywach związanych z seksem, wtedy grę czy film podciąga się od razu do najwyższego możliwego ograniczenia. Jaki z tego morał? Nasza cywilizacja chętniej daje zielone światło masowemu usuwaniu przedstawicieli Homo Sapiens niż czemukolwiek, co mogłoby się przysłużyć przedłużeniu gatunku. Dekapitacja – tak, cycek – nie. Szczęśliwej drogi w przyszłość, kochana Cywilizacjo Zachodu.
Gry komputerowe są z kilku powodów najbardziej podatne na wszelkie szalone pomysły moralistów-oszołomów. Przede wszystkim wciąż postrzega się je w wielu krajach jako zabawki, a te ex definitione przeznaczone są dla dzieci. Przemoc i osesek ze smoczkiem w pyzatej buzi - to bardzo chwytliwe zestawienie. Afera gotowa. Zwłaszcza, że jako medium stosunkowo młode, gry pozostają nieznane większości społeczeństwa powyżej pewnego wieku. To stwarza szerokie pole do popisu zarówno żądnym sensacji dziennikarzom, jak i łasym na proste rozwiązania socjotechniczne politykom.
Kilka dni temu gruchnęła wieść, że kolejny mędrek postanowił odbić się od growej trampoliny, by sięgnąć wielkich politycznych zaszczytów. Jeff Johnson, bo tak się zowie ów wesoły jajcarz, zgodnie z typowo republikańską logiką, postanowił wlepiać mandaty za nieprzestrzeganie oznaczeń wiekowych ESRB. Pomysł o tyle pyszny, co kretyński w swych założeniach, bo amerykańskie kategorie wiekowe umieszczane są na pudełkach dobrowolnie. Żaden producent nie ma obowiązku oznaczania swych gier piktogramami ESRB. Inna sprawa, że bez tych znaczków produkty nie są mile widziane we wszelakich sieciach sprzedaży, więc nie przystąpienie do akcji staje się z punktu widzenia ekonomicznego równie zabawne, jak przestrzelenie sobie kolana z dubeltówki. Wniosek? Za dobrowolnym oznaczeniem wiekowym ma iść odpowiedzialność finansowa odbiorcy.
Amerykanom więc gratulujemy Jeffa Johnsona. Co prawda ów wybitny intelektualista na razie nie jest w stanie wygenerować idiotyzmów poza stanem Minnesota, ale ambicje ma duże, a zdolność powielania kretyńskich wzorców posiadają politycy na całym świecie. Co najsmutniejsze, czasem odnoszę wrażenie, że nasz kraj zawzięcie walczy pod tym względem o miejsce w ścisłej czołówce. Geniuszy pokroju Sprytnego Jeffa mamy już nawet odpowiednio wysoko postawionych, więc od razu będzie można podobny mistrzowski plan wdrożyć w skali całego kraju. Czego Wam i sobie bynajmniej nie życzę.