Brothers in Arms: Earned in Blood - recenzja

Michał Myszasty Nowicki
2008/04/29 18:49
2
0

To be brothers in arms

To be brothers in arms

To be brothers in arms, Brothers in Arms: Earned in Blood - recenzja

Lądowanie aliantów w Normandii mogliśmy w ciągu ostatnich kilku lat obejrzeć w grach z każdej możliwej perspektywy – Call of Duty, Medal of Honor, Close Combat, Company of Heroes... Kilka lat temu do tego szacownego grona dołączył nowy tytuł, czyli stworzona przez studio Gearbox Software taktyczna strzelanka Brothers in Arms. Choć opowiadała o wciąż tych samych wydarzeniach, wniosła do gatunku pewien powiew świeżości, to zaś za sprawą dość oryginalnego gameplaya. Spory sukces i pozytywne noty, jakie zebrała pierwsza część, Road to Hill 30, sprawiły, że studio natychmiast przystąpiło do produkcji sequela, który ujrzał światło dzienne ledwie kilka miesięcy po premierze pierwszej części.

Through these fields of destruction Zresztą słowo sequel nie do końca oddaje fabularne odniesienia do poprzedniej gry – w zasadzie mamy tu do czynienia z równolegle toczącą się akcją, w której głównymi bohaterami są postaci drugoplanowe z Road to Hill 30. Historia rozpoczyna się od spotkania naszego bohatera, Joe "Red" Hartsocka, z historykiem i korespondentem wojennym, pułkownikiem S. L. A. Marshallem. Sierżant Hartsock opowiada mu historię ostatnich kilkunastu dni, my zaś, przejmując kontrolę nad jego postacią, kształtujemy te właśnie wydarzenia. Oczywiście kampania – zwana tu Opowieścią – fabularnie jest liniowa, my mamy jedynie wpływ na bezpośrednią realizację celów w ramach każdej z map.

Sam gameplay jest niemalże identyczny jak w pierwszej części. Stajemy więc na czele niewielkiej drużyny podzielonej na dwa składy – szturmowy i strzelecki – którymi kierujemy za pomocą niezwykle prostego i efektywnego systemu wydawania rozkazów. Komend jest zaledwie kilka – możemy na przykład kazać żołnierzom podążać za sobą, skryć się za wskazanym elementem otoczenia, przygnieść ogniem przeciwnika, czy też przystąpić do szturmu na wyznaczoną pozycję. Sprawdza się to jednak doskonale, nawet podczas najbardziej zajadłych potyczek, gdyż niemalże wszystkie polecenia wydajemy za pomocą myszki, zależnie od kontekstu. Daje się jednak zauważyć, niestety, delikatny regres w stosunku do pierwszej części – nasi wojacy dużo częściej potrafią stanąć beztrosko na środku przejścia między budynkami czy po prostu przyblokować się między jakimiś przeszkodami.

Baptisms of fire

Trudno natomiast przyczepić się do zachowania niemieckich żołnierzy – tutaj twórcy mocno wzięli sobie do serca krytyczne opinie dotyczące Road to Hill 30 i rzetelnie popracowali nad skryptami SI. Niemalże całkowicie skończyło się „bohaterskie” wychodzenie na otwartą przestrzeń czy trwanie do smutnego końca na posterunku. Pod wpływem silnego ostrzału niemieccy żołnierze potrafią – chowając się za przeszkodami – wycofać się do kolejnego punktu oporu, często dołączając do kryjących się tam kolegów, czy też przeprowadzić skoordynowany atak na naszą flankę! Trzeba przyznać, że nawet po upływie kilku lat od premiery niewiele jest gier, w których wirtualny przeciwnik potrafi aż tak – i często z boku – zaleźć graczowi za skórę. Szkoda tylko, że przez większość gry my sami zmuszeni jesteśmy do stosowania tej właśnie taktyki, gdyż po pierwszych kilku akcjach zaczyna to robić się mocno schematyczne i zwyczajnie nudzić.

Oczywiście znów dostajemy od czasu do czasu możliwość wydawania poleceń załogom czołgów, czy nawet wskoczenia na wieżę takowego i zabawy zamontowanym tak kaemem. Szkoda tylko, że niszczenie pojazdów wroga jest teraz możliwe wyłącznie przy pomocy broni przeciwpancernej – patent ze wskakiwaniem na wieżę Panzera i umieszczaniem bums-niespodzianki w otwartym włazie był naprawdę świetny. Wciąż jednak zachowano realistyczne działanie broni – naprawdę daje się odczuć odrzut po strzale – i defaultowo wyłączony celownik, który jednak przydaje się dość często do... precyzyjnego wskazywania docelowego miejsca naszym kompanom. W grze nie uświadczymy żadnych apteczek, a ostrzegawczy świst kuli obok ucha i bielejące wtedy krawędzie ekranu szybko staną się dla każdego sygnałem do błyskawicznego szukania osłony.

Every man has to die Oczywiście można się czepiać, że nie jest to realizm na miarę Soldier of Fortune, ale mimo wszystko w grze tej o wiele lepiej czuje się zagrożenie ze strony wrażych kul niż w większości "drugowojennych" strzelanek. Dodatkowo atutem gry jest świetny klimat, doskonale oddający atmosferę tamtych dni – udało się go stworzyć mimo braku tak spektakularnych scen, jak w Szeregowcu Ryanie. Zresztą tytuł gry mówi sam za siebie. Mamy tutaj raczej do czynienia z klimatem Kompanii braci, naprawdę staramy się zrobić wszystko, by żaden z naszych chłopców nie padł od niemieckich kul.

GramTV przedstawia:

Nawet w momencie premiery gra nie zachwycała oprawą wizualną, a po trzech latach wygląda nieco archaicznie, jednak na nowych komputerach daje się uruchomić w bardzo wysokich rozdzielczościach, co nieco maskuje dość prostą grafikę. Zwróćcie jednak uwagę na perfekcyjne dopasowanie ruchu ust postaci do wypowiadanych kwestii oraz porównajcie twarze postaci ze zdjęciami ich pierwowzorów – dają radę. Niczego złego nie można natomiast powiedzieć o dźwięku – jest zwyczajnie bardzo dobry. A w mocnym staccato MG42 można się wręcz zakochać, czuje się tę moc!

Gra posiada jeszcze jeden atut, a mianowicie tryb multi, który można określić mianem... kameralnego. To jedna z nielicznych na rynku gier, na dodatek strzelanka, w którą można świetnie bawić się jedynie w dwie osoby, zarówno współpracując w trybie potyczki, jak i walcząc przeciwko sobie. Tak więc dla osób mających problemy ze znalezieniem odpowiedniej liczby partnerów do gry, czy też dysponujących zbyt słabym łączem na grę online, może ona wciąż stanowić ciekawą propozycję.

Wszystkie śródtytuły pochodzą z utworu Dire Straits Brothers in Arms

Komentarze
2
Usunięty
Usunięty
29/04/2008 21:41

Jedynka była zjadliwa. A dwójka? Muszę się przekonac :D

Usunięty
Usunięty
29/04/2008 19:29

Na urodzinki biorę BiA: EiB oraz RoN :D.